środa, 16 września 2015

Informacja

W związku ze zbliżającym się egzaminem maturalnym (fakt faktem, mam jeszcze kilka miesięcy, jednak wolę zacząć przygotowania jak najwcześniej) muszę zawiesić bloga. Czas wolny chcę poświęcić na powtórki, a więc nie starczy mi go na pisanie. Niestety nauka u mnie to bardzo mozolny proces :) Także obiecuję, że wrócę do was już w maju. W międzyczasie proszę was o zostawianie mi informacji na temat waszych blogów - na przykład jeżeli założycie nowe. Po maturach z chęcią wszystko nadrobię. Możecie skontaktować się ze mną przez maila: marsjanka1@gmail.com.
Tymczasem trzymajcie się ciepło!

niedziela, 9 sierpnia 2015

Rozdział IV

"Nie możemy kochać do­mu, który nie ma swe­go ob­licza i w którym kro­ki są poz­ba­wione sensu."
Antoine de Saint-Exupery



                 Przede mną na łóżku leży wyprasowana przez mamę najprawdopodobniej czarna sukienka i mimo że od dłuższego czasu powinnam mieć ją na sobie, nie jestem na tyle odważna, by choć dotknąć gładkiego materiału. Jedynie siedzę na podłodze w samej bieliźnie, rytmicznie kiwając się w przód i w tył. Z trudem przypominam sobie słowa mowy pożegnalnej dla Melanie, którą przyjdzie mi dzisiaj wygłosić przed szerszą publicznością. Z trudem, ponieważ przed każdym kolejnym zdaniem muszę zamykać usta i powstrzymywać niekontrolowany płacz.
                – Moja siostra była niezwykłą osobą…  – zaczynam i jednocześnie kończę swoją wypowiedź.
                Mówienie o dziewczynie w czasie przeszłym jest już dostatecznie przerażające. Ze zrezygnowaniem podnoszę się więc z posadzki i idę po omacku w kierunku sypialni matki, pragnąc poinformować ją o mojej rezygnacji. Wiem, jak bardzo zależało kobiecie na tym wystąpieniu, dlatego boję się jej reakcji. Z drugiej strony nie chcę oszukiwać samej siebie – z pewnością odstawianie tkliwej szopki przed wszystkimi uczestnikami pogrzebu byłoby co najmniej żałosne.
                – Mogę wejść? – pytam, opierając się o framugę.
                Przez chwilę odpowiedź nie nadchodzi, a zamiast niej pojawia się tłumione chrząknięcie, dlatego postanawiam podejść do przodu i kontynuować.
                – Jeśli chodzi o dzisiejszą przemowę… czy zrobiłabyś to za mnie? Boję się, że gdy przyjdzie co do czego, nie powiem ani słowa – mamroczę pod nosem.
                Na szczęście odzew ze strony mamy nadchodzi naprawdę szybko, co oszczędza mi dodatkowego stresu.
                – Lepiej to sobie odpuśćmy  – oznajmia, lecz w jej głosie nie słyszę ani grama pretensji, raczej coś na kształt ogólnego zmęczenia. – Najwyraźniej obie nie czujemy się na siłach.
                Kiwam głową ze smutnym uśmiechem, w głębi serca wdzięczna kobiecie za niespotykaną dotąd wyrozumiałość.  Odwracam się na pięcie, by wyjść z pokoju, gdy nieoczekiwanie zatrzymuje mnie jej zimna dłoń.
                – Spakuję cię. Powinnaś się przygotować nieco wcześniej, bo zaraz po pogrzebie przyjdzie po ciebie ojciec  – dodaje, a następnie prowadzi mnie z powrotem do sypialni, pozwala usiąść na łóżku i pomaga w ubraniu stroju.
                Dziwię się temu nagłemu przypływowi miłości, jednocześnie rozumiejąc, jak wiele kosztuje ją podobny gest – spojrzenie w ślepe oczy sobowtórowi zmarłej córki. Dlatego postanawiam cieszyć się z krótkiej chwili pozwalającej mi na bycie tylko małym, nieporadnym dzieckiem. 
                – Przepraszam – szepcze nagle kobieta, wrzucając do walizki pewną część garderoby.
                Nie precyzuje swojej wypowiedzi. Nie musi, ponieważ doskonale wiem, co ma na myśli. Później każe mi zadowolić się ciszą, która zostaje przerwana dopiero przez pewnego człowieka witającego mnie idiotycznymi wyrazami współczucia. Nie chcę tracić resztek kultury, dlatego zwyczajnie nie odpowiadam i idę przed siebie. Od natrętów uwalniam się, gdy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki „Nearer my God to Thee” w wykonaniu taniego kwartetu smyczkowego. Mimo wielu nieczysto zagranych nut, utwór jak zwykle budzi we mnie wiele emocji. W duchu przeklinam matkę za wybór takiego repertuaru, ponieważ nie mija kilka sekund, a zaczynam płakać. Nieznacznie pochylam głowę, ukrywając łzy spływające po moich policzkach – w końcu nigdy nie byłam fanką publicznego okazywania uczuć. Tak jest również tym razem, choć z łatwością znajduję usprawiedliwienie dla własnego smutku.
                – No, młoda. Przestań już – oznajmia tajemniczy głos.
                Mija dłuższa chwila, zanim orientuję się, że należy on do Grety.
                – Co tu robisz? – szepczę najciszej, jak tylko potrafię, nie ukrywając swojego zaskoczenia.
                Zdawało mi się, że po pożegnaniu w szpitalu nie będzie mi dane rozmawiać z nią po raz kolejny. Mimo że cieszę się z obecności dziewczyny, coraz dotkliwiej zaczynam zmagać się z różnymi wątpliwościami. Ostatnie miesiące skutecznie wprawiły mnie w otępienie, przez co choćby istnienie ducha uważałam za całkowicie normalne, lecz obecnie staram się podchodzić do wszystkiego bardziej racjonalnie. A to oznacza, że powinnam dojść do jednoznacznego wniosku: zwariowałam.
                – Przyszłam, żeby cię pocieszyć. Pomyślałam…
                – Przymknij się – syczę przez zaciśnięte zęby,
                Próbuję uspokoić własny umysł. Choć Greta niejednokrotnie mi pomogła, muszę wreszcie zmierzyć się z rzeczywistością. Mam dość problemów na głowie, a dodawanie omamów do tej długiej listy stanowiłoby poważne przegięcie. Z drugiej strony nieustannie odnoszę wrażenie, że jedynie ona potrafi mnie zrozumieć. Pozbycie się tak oddanej przyjaciółki byłoby więc okrucieństwem i głupotą jednocześnie. Nawet jeśli owa przyjaciółka teoretycznie nie istnieje.
                – Co cię ugryzło?! – pyta zdziwiona nastolatka.
                – Pogadamy później – mruczę pod nosem.
                Na szczęście udaje mi się zamilknąć w odpowiednim momencie – kapłan właśnie skończył czytać Biblię, a delegacja bliskich Melanie prawdopodobnie wyszła już na środek. Utwierdzam się w tym przekonaniu, gdy słyszę cichy głos Matta i czuję, jak chłopak delikatnie popycha mnie do przodu. Nie protestuję. Ściskam w dłoniach pokaźnych rozmiarów różę, co chwilę dotykając kłujących cierni. Tępy ból pozwala mi zapomnieć o tym, co dzieje się tuż przed moimi oczyma: o grabarzach wolno spuszczających urnę osiem stóp pod ziemię, o żałobnikach godzących się z ostatnim pożegnaniem, o mamie krzyczącej głośniej niż niejedno zwierzę i o sobie. W takich momentach jestem wdzięczna Bogu za brak wzroku – przynajmniej mogę żyć wyobrażeniami, bo, choć wypadek zdarzył się trzy miesiące wcześniej, do tej pory uważam, że moja siostra wyjechała na dłuższy moment, że jej powrót to tylko kwestia czasu.
                – Jak się trzymasz? – zagaja Matthew, stając obok.
                Odwracam głowę w kierunku chłopaka, przypominając sobie, jak wielką rolę odegrał w życiu Mel. Ten wysoki brunet zainteresował się nią jakieś trzy lata temu podczas Dance Umbrella Festival – po wielu miesiącach pracy wreszcie przyszło jej przedstawić układ do piosenki Beyonce razem z Jordanem Shandem, pryszczatym i chyba najbardziej rozpieszczonym na ziemskim globie nastolatkiem (mimo okropnego charakteru tańczył znakomicie). Razem z Melanie stworzyli prawdziwą sztukę, nic więc dziwnego, że pierwszą osobą, którą zobaczyła dziewczyna po zejściu ze sceny, był Matthew Thornton. A reszta potoczyła się już swoim rytmem.               
                Trwał zimny, grudniowy wieczór, lecz dzięki gorącej herbacie i, rzecz jasna, centralnemu ogrzewaniu, nie odczuwałam zbyt dosadnie niskiej temperatury. Mało, można powiedzieć, że całkowicie zapomniałam o mrozie. Jedyne, na czym potrafiłam się wtedy skupić, to niecierpliwie wyczekiwanie przybycia Mel z jej pierwszej randki. Podkuliłam nogi, rozsiadając się wygodnie w fotelu pod pretekstem przeczytania kolejnego rozdziału „Dziwnego przypadku psa nocną porą”, jednak nie mogłam powstrzymać się od nerwowego zerkania w kierunku wejścia do mieszkania.
                – Chyba muszę do niej zadzwonić – wypaliła mama najwyraźniej równie zdenerwowana. – Ona nie ma nawet szesnastu lat, powinna wracać do domu przed jedenastą...
                – Nie! – upomniałam ją nieco zbyt gwałtownie. –  Daj jej trochę luzu. Ona przeżywa najpiękniejsze chwile swojego życia! Skoro jeszcze nie wróciła, to znaczy, że dobrze się razem bawią! – oznajmiłam entuzjastycznie, gdy niespodziewanie usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi.
                Do pokoju weszła moja siostra. W dłoniach dzierżyła bukiet różowych tulipanów i uśmiechała się od ucha do ucha. Nie czekając dłużej, podbiegłam do dziewczyny, złapałam ją za ręce i zapytałam:
                – Jak było? 
                – O wszystkim ci opowiem, tylko chodźmy do pokoju! – odpowiedziała, rumieniąc się.
                – Ehkem! – odchrząknęła mama, pragnąc zwrócić na siebie uwagę. – Mi też należą się jakieś wyjaśnienia. Chciałabym przynajmniej wiedzieć, czy ten Matt to nie przypadkiem jakiś narkoman czy inny sadysta… poza tym kupiłam trzy opakowania czekoladowych hobnobsów i nie zamierzam zjeść ich sama.
                Melanie spojrzała na nią spod byka, nieco skrępowana tymi żądaniami.
                – No co? Ja też kiedyś byłam w twoim wieku – dodała kobieta, po czym podniosła się na równe nogi i pobiegła do kuchni.
                Nie minęło kilka sekund, a wróciła z paczkami moich ulubionych ciastek. Usiadła po turecku na dywanie i podparła brodę rękoma, wyczekując rozpoczęcia opowieści. Chyba po raz pierwszy widziałam, by zachowywała się w ten sposób. Z podekscytowaniem wymalowanym na twarzy, rozczochranymi blond włosami wyglądała, jakby przeżywała swoją drugą młodość, a przynajmniej wspominała dawne czasy.
                – Dobra… w takim razie na początku powiem, że… – westchnęła Mel, odgarniając grzywkę z czoła.
                Na daremno próbowała ukryć swoje zawstydzenie.
                – Matt jest cudowny! – prawie pisnęła niczym nastolatka oglądająca koncert swojego muzycznego idola. – Włożył na siebie garnitur, mimo że szliśmy tylko do kawiarni. Długo rozmawialiśmy na różne tematy. O naszych zainteresowaniach,  marzeniach, rodzinie… obiecał, że rozważy zapisanie się do naszej szkoły tańca! Zaczął trenować jako siedmiolatek, więc zna się na rzeczy nawet lepiej niż ja! I uwielbia modern jazz! Oboje zamówiliśmy  placek jabłkowy i do tego gorącą czekoladę. Zapłacił za mnie… swoimi pieniędzmi, rozumiecie?! – mówiła, a raczej wylewała z siebie słowa.
                W pewnym momencie jej nadmierna radość wydała mi się tak komiczna, że nie potrafiłam powstrzymać śmiechu.
                – Widzę, że ktoś tu się zakochał! – powiedziałam, opierając łokieć na jej ramieniu.
                Przez resztę wieczoru Melanie dosyć dobitnie wykładała nam, że Matthew ma ciało Adonisa i jest najlepszym kandydatem na męża, jakiego spotkała, by następnie przysłuchiwać się historiom miłosnych podbojów mamy. To był jeden z tych dni, kiedy tworzyłyśmy zgraną i szczęśliwą rodzinę. Zdawać by się mogło, że nigdy nie podzielą nas żadne kłótnie czy różnice poglądów. A jednak – pozory mylą.
                – Darcy? Wszystko ok?– szepcze chłopak, wyrywając mnie z rozmyślań.
                – Tak, w porządku, dzięki – powtarzam wyuczoną, typową dla Brytyjczyków formułkę z nadzieją, że chłopak zignoruje fałsz brzmiący w moim głosie i przestanie drążyć temat.
                W końcu dzisiaj nic nie może być „w porządku”. Wraz z Mel grzebię cząstkę swojego świata. To tak, jakbym umierała, marząc, by ponownie spotkać się z własną siostrą i porozmawiać z nią choć na kilka chwil.
                Słyszę pojedynczy stukot. Urna najprawdopodobniej właśnie uderzyła o wilgotną ziemię. Cichy dźwięk sprawia, że dociera do mnie okrutna prawda, którą wcześniej próbowałam wyprzeć ze świadomości. To koniec. Nie będzie już kolejnych sprzeczek, śmiechu czy płaczu. Najwyższa pora, by pogodzić się ze stratą. Owa myśl wydaje mi się niesamowicie przerażająca, dlatego nie mija chwila, a wybucham niekontrolowanym płaczem. Omal nie upadam na ziemię, poddając się krótkotrwałym, lecz silnym spazmom. Matt podtrzymuje mnie swoimi rękoma, jednak sam z trudem opanowuje szloch. Róża wypada mi z dłoni, prawdopodobnie lądując we wnętrzu ogromnego dołu.
                – Dam sobie radę – mówię chłopakowi, po czym nieznacznie się prostuję.
                W tle nieustannie majaczy cichy marsz żałobny. Staram się puszczać mimo uszu dźwięki ponurej pieśni, całą uwagę koncentrując na daremnej próbie pozbycia się bólu. Daremnej, ponieważ zamiast zachować spokój, zaczynam przypominać sobie dzień felernego „wypadku”. Myślę o zabójcach mojej siostry. Nie znam i nie chcę znać tożsamości zbrodniarzy, skoro jeszcze nie pogodziłam się z ich chorą decyzją o podłożeniu bomby. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie to zrobić.  Póki co jedynie przepełnia mnie nieprawdopodobna nienawiść – nie znajduję słów, by ją opisać. Jest żrąca jak kwas i chwilami zdaje mi się, że muszę krzyknąć, by pozwolić jej odejść choć na krótką chwilę. Z całych sił wbijam paznokcie w ramiona, doczekując końca pogrzebu.
                Uczestnicy ceremonii powoli opuszczają cmentarz. Słyszę ich ciężkie kroki, lecz mimo to wciąż stoję w miejscu, Matthew i mama również. W ciszy próbuję skupić oszalałe, niedokończone wątki w spójną całość. Nie myślę o powrocie do domu – wiem, że czeka mnie tam pierwsze od wielu lat spotkanie z tatą, a później – wyjazd na przedmieścia Londynu – blisko, lecz jednocześnie daleko od znajomego, ukochanego świata. Niestety po krótkiej chwili czuję na swoim ramieniu zimną, mokrą od łez dłoń matki prowadzącą mnie w kierunku bramy wyjściowej. Nie protestuję. Nie mogę odwlekać w nieskończoność niektórych momentów, powinnam raczej stawić im czoła. Jednak to wymaga odwagi, a ja jestem tylko małym, słabym i przerażonym dzieckiem pragnącym zamknąć oczy na wszelkie okrutne wydarzenia. Dlatego też pewna niepowstrzymana siła, a raczej bezradność powstrzymuje mnie przed przekroczeniem progu mieszkania. Nieoczekiwanie okazuje się, że nie muszę tego robić – zostaję wyręczona przez ojca.
                – Witaj, Darcy – szepcze, najprawdopodobniej nie zdając sobie sprawy, że tak czy inaczej jego obecność budzi we mnie obrzydzenie.
                Milczę dla dobra nas obojga.
                – Dobrze cię widzieć… po tylu latach – zaczyna dość niezręcznie – wejdziemy? – pyta, lecz odpowiada mu jedynie długa cisza.
                Mężczyzna wzdycha ciężko z zażenowaniem, jakby obawiał się wypowiedzenia kolejnych słów. Powinien teraz bić się z wyrzutami sumienia, przecież zostawił mnie i Melanie, wybierając życie z młodą, piękną Alicią Baker. Paradoksalnie nie żałowałam, że podjął taką decyzję, mało – cieszyłam się. Jego związek z mamą był ogromną pomyłką. Jako mała dziewczynka przysłuchiwałam się ich ciągłym sprzeczkom i kłótniom, dlatego gdy mój rodziciel łaskawie wyprowadził się z domu, odczułam ulgę. Początkowo odwiedzałam tatę razem z siostrą dwa razy w tygodniu, lecz po kilku latach mężczyzna przeniósł się do Kanady na jakiś czas, co skutecznie zerwało nasze i tak kruche relacje.
                – Mam nadzieję, że znajdziesz swoje miejsce w moim domu, że… jakoś się pozbierasz po tym, co się stało… – ciągnie idiotyczny monolog. – Na pewno polubisz Angusa, mojego synka. To świetny chłopak, spokojny, mądry… wydaje mi się, że znajdziecie wspólny język – dodaje.
                Słyszę, jak nerwowo drapie się po głowie. Wiem, że obecna sytuacja wywołuje w nim swego rodzaju dyskomfort i jedyne, co mogę teraz zrobić, to uśmiechnąć się pod nosem z triumfem. Zemsta czasem bywa słodka.
                – Stephen, zachowaj te rewelacje dla siebie – odzywa się mama, najprawdopodobniej łapiąc kawałek naszej rozmowy przez wciąż otwarte drzwi.
                Dziwni mnie to – po raz pierwszy od czterech miesięcy staje po mojej stronie.
                – Godzinę temu pogrzebano twoją córkę, a ty… jak gdyby nigdy nic… snujesz opowieść o swoim idealnym życiu. Nie potrafię tego słuchać… – mamrocze pod nosem, by znów wybuchnąć niekontrolowanym płaczem.
                 Na dźwięk szlochu kobiety mimowolnie zaczynam myśleć, że decyzję o moim wyjeździe podjęła zbyt pochopnie. Nie poradzi sobie bez obecności drugiej osoby, a potworne myśli skutecznie odbiorą jej nadzieję na lepsze jutro, lecz szybko zdaję sobie sprawę, że nie jestem odpowiednią kandydatką na pocieszycielkę. Pragnę zostać, jednak ostatecznie odrzucam własny egoizm i godzę się na przeprowadzkę. Moja obecność zniszczyłaby matkę, teraz to rozumiem – ona powinna nauczyć się żyć z bólem po stracie Mel. Dlatego też mówię do ojca:
                – Chodź za mną.
                Po czym znikam w korytarzu domu, prowadzę go do swojego pokoju, znając każdy zakamarek budynku na pamięć, i każę zabrać walizki. Ostatni raz wdycham zapach znajomego miejsca, wciąż przerażona, nieprzygotowana do zdobycia nowych wspomnień. Zostawiam za sobą spędzone tu dzieciństwo, czas nastoletniego buntu oraz niefortunny początek dorosłości. Nagle we własnych czterech ścianach czuję się nieprawdopodobnie mała, jakby pomieszczenie zaraz miało mnie pochłonąć. Pozwalam mu na to. Siadam na podłodze i obejmuję dłońmi kolana, byle tylko odizolować się od obecności mojego rodziciela, od zamieszkania w obcym, nieprzyjaznym gmachu. Ku mojemu niezadowoleniu mężczyzna szybko zmusza mnie do wyjścia.
                – Kocham cię – szepczę do mamy, gdy już zatrzymuję się przy drzwiach.  
                Kobieta chwilowo nie reaguje, lecz po chwili nieśmiało dotyka dłonią mojego ramienia. Uśmiecham się i spoglądam na nią ślepymi oczyma, wdzięczna za ten drobny gest dający ogromną dawkę otuchy. Niestety nic nie trwa wiecznie – mama szybko cofa rękę jak oparzona.
                – Przepraszam – odpowiada po raz kolejny dzisiejszego dnia.
                Odnoszę wrażenie, że jej słownik niespodziewanie się skurczył i teraz potrafi pomieścić tylko jedno słowo. Mimo to nie denerwuję się, przeciwnie – staram zrozumieć. Brakuje mi sił, by ją przytulić, więc zwyczajnie opuszczam mieszkanie i idę w kierunku peronu, niechętnie uczepiona ramienia ojca. 
                Metro jest jedynym bezpiecznym, oczywiście według mojego umysłu, środkiem komunikacji – myśl o ogromnej kolei sunącej po szerokich torach o dziwo nie sprawia, że mam ochotę krzyczeć i rwać włosy z głowy. Na szczęście stacja London Bridge nie znajduje się zbyt daleko od domu, więc na miejsce docieramy po kilku minutach. Milczymy. Rozmowa z mężczyzną wydaje się najgorszą z możliwych perspektyw, przez co, gdy czuję nagły, mocny podmuch wiatru, cicho oddycham z ulgą. Przyjazd pojazdu wiąże się z wtopieniem w tłum ludzi, staniem się anonimową. Wchodzę do środka i słyszę, jak zamykają się za mną drzwi. Nie wiem, gdzie poszedł tata. Dobrze mi z tą myślą. Znajduję wygodną pozycję, opierając się plecami o ścianę metra  i wsłuchując w jednostajny stukot maszyny czy ciche rozmowy pasażerów.
                – Proszę usiąść – odzywa się ktoś nagle, po czym próbuje prowadzić mnie do wolnego siedzenia.
                – Nie, dziękuję – odpowiadam względnie miło, trzymając się kurczliwie zimnego, metalowego słupka.
                Mam zdrowe nogi, nie rozumiem więc, dlaczego ludzie traktują mnie jak niepełnosprawną z fałszywą, udawaną litością. Pochylam głowę, za wszelką cenę starając się ukryć zdenerwowanie. Negatywne emocje związane z dzisiejszym dniem stopniowo zamieniają mnie w tykającą bombę zegarową. Wiem, że wystarczy kolejne pojedyncze słowo, bym wybuchła.
                I eksploduję, gdy nieznajoma dosłownie popycha mnie w kierunku pustego miejsca.
                – Odwal się, do jasnej cholery! – wrzeszczę, nieumiejętnie wymachując dłonią i niechcący uderzając obcą kobietę w twarz.
                Ojciec zbyt późno zauważa moją gwałtowną reakcję. W metrze panuje teraz tak przerażająca cisza, że do moich uszu dociera nawet brzęczenie muchy niezdarnie obijającej się o okna.
                – Wariatka – mówi jakaś młoda dziewczyna, najprawdopodobniej przekonana, że nikt jej nie usłyszy.
                Nachodzi mnie ochota, by na nią nakrzyczeć, lecz zamiast tego przystanek metra ratuje mnie od nowej dawki wstydu. Nie czekam na instrukcje ojca. Wybiegam z pojazdu jak oparzona, pozwalając sobie na płacz, przed którym wcześniej się powstrzymywałam.
                Jeżeli w najbliższym czasie przyjdzie mi odgrywać rolę świruski i histeryczki, zrobię to przynajmniej pełną parą. 

***
Kolejny rozdział za nami. Patrząc na różne braki, które można zauważyć w tym opowiadaniu, postanowiłam napisać prolog (tia... robię wszystko bardzo po kolei), który mógłby przybliżyć wam nieco lepiej losy rodziny przed wypadkiem.
Trzymajcie się ciepło... to znaczy może raczej zimno ze względu na te przerażające temperatury. Ahoj!

sobota, 13 czerwca 2015

Rozdział III

"Daw­ne dni prze­minęły. Śred­nie dni prze­mijają. Świ­tają dni nowe. "
J.R.R. Tolkien




Podobno zdrowieję. Podobno, bo jakoś nie w i d z ę efektów tego rzekomo zbawiennego procesu. Lekarze uznali, że odwiedziny przyjaciół czy znajomych nie stanowią już zagrożenia dla mojej kondycji, rany się zasklepiły, dlatego też przeprowadzono mnie do innej sali, gdzie codziennie przyjmuję pokaźne grona różnych osób. Choć spotkania z niektórymi dodają mi sił, większość to zupełnie obcy ludzie, najprawdopodobniej przychodzący jedynie w celu dowartościowania samych siebie. Mówią krótkie „przykro mi”, przynoszą kwiaty, przez chwilę siedzą przy moim łóżku, a następnie odchodzą.  Ich wizyty wprawiają mnie w nastrój irytacji i gdyby nie denerwująca samotność, z pewnością zamknęłabym im drzwi przed nosem.  Uśmiecham się natomiast, kiedy do moich uszu dochodzi dźwięczny głos Jess, oddanej koleżanki. Mimo że w szkole nie miałam zbyt wielu znajomych, dziewczyna zawsze dotrzymywała mi towarzystwa w ławce. Często dyskutowałyśmy na przerwach, śmiałyśmy się z tych samych żartów i narzekałyśmy na nauczycieli.
– Darcy! – woła, gdy tylko przekracza próg pomieszczenia, a następnie rzuca mi się na szyję.
Odpycham ją nieznacznie, ponieważ każdy dotyk sprawia mi ból, a ona, zawstydzona, zaczyna przepraszać. Dopiero jej słowotok powoduje, że przypominam sobie o beztroskich czasach sprzed wypadku, kiedy to potrafiła trajkotać bez przerwy przez dobrą godzinę. Uśmiecham się nieznacznie, po czym delikatnie przytulam przyjaciółkę, uważając na swoją wrażliwą skórę.
– Kochana, nawet sobie nie wyobrażasz, co przeżywałam, kiedy nie chcieli mnie tu wpuścić – oznajmia płaczliwym głosem. – Bałam się, że się poddasz, że… umrzesz – dodaje bezpośrednio, jak zwykle przekraczając wszelkie granice przyzwoitości, do czego jestem całkowicie przyzwyczajona.
Wciąż nie puszcza moich ramion.
– Tak się cieszę, że żyjesz! To, co się tam stało, jest nie do opisania… przez pierwsze dni po wybuchu, w telewizji pokazywali tylko płonący autobus. Zupełnie, jakby bomba dosłownie wszystko strawiła… to musiało być przerażające…
– Jaka bomba? – wyrywam się.
– Ta aktywowana przez terrorystów – odpowiada, a mi dosłownie odbiera mowę.
Nigdy nie pytałam o przyczyny incydentu, ponieważ zwyczajnie bałam się prawdy. Obchodziły mnie bardziej skutki katastrofy, a w rozpamiętywaniu czegoś, czego nie mogłam zmienić, nie widziałam najmniejszego sensu. Teraz natomiast czuję pewnego rodzaju złość. Zdarzenie, które do niedawna uznawałam za wypadek, było działaniem celowym. A moja siostra tak naprawdę nie umarła, ale została zamordowana.
– O niczym nie wiedziałaś, prawda…? – pyta, a w jej głosie słyszę wyraźne zawstydzenie.
Jesse jak zwykle powiedziała o dwa słowa za dużo, lecz mimo to nie mam do niej żadnych pretensji… mogła być tylko odrobinę bardziej delikatna.  Swoją wpadkę stara się zrekompensować cichymi słowami pocieszenia. Trzyma mnie za rękę i mówi, że nie zostałam w tym wszystkim sama. Podobno wystarczy, że s p o j r z ę na swoich obecnych współlokatorów, którzy również ucierpieli w zamachu, a poczuję nową dawkę wsparcia.
Zdziwiłaby się, gdyby zrozumiała, że jeszcze nigdy się do nich nie odezwałam. Wątpię, by ktokolwiek pragnął powracać do tamtego momentu,  a „wypadek” jest jedynym łączącym nas tematem, dlatego też milczymy, zajęci własnymi sprawami. Ja od czasu do czasu wymykam się z pokoju, chcąc porozmawiać z Gretą. Wbrew pozorom krótkie pogadanki z duchem wiele mi dają, stopniowo zaczynam traktować je jako coś najnormalniejszego pod słońcem. Nieistniejąca dziewczyna często trafnie odgaduje moje myśli, cichnie, kiedy o to proszę, a czasem nawet zmusza mnie do śmiechu. Jest kimś znacznie lepszym niż „ziemscy” towarzysze.
– Może powinnaś pójść do psychologa? – proponuje Jess, wyrywając mnie z refleksji.
Podnoszę na nią ślepe oczy, zaciskając usta w cienką kreskę. Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Sama już wkrótce pogodzę się z myślą, że zabito moją siostrą, że definitywnie utraciłam zdolność widzenia, że mama mnie nienawidzi…
– Nie. Nie mam zamiaru zwierzać się komuś obcemu. Poza tym, wszystko jest w jak najlepszym porządku – oznajmiam twardo, by następnie najzwyczajniej w świecie zacząć płakać.
Dziewczyna wyraźniej czuje się bezsilna wobec mojego niecodziennego zachowania. Słyszę, jak wzdycha ciężko, mamrocze coś pod nosem, a ostatecznie daje za wygraną i po prostu milczy. Ja za to kolejny raz nie wytrzymuję presji, mimo że powinnam już dawno zaakceptować swoją obecną sytuację. Podobno ciągłe nerwy tylko psują mi zdrowie i sprawiają, że staję się mniej odporna na inne trudne sytuacje. Tak przynajmniej wynika z rozmów z większością lekarzy czy pielęgniarek. Do tej pory ich wywody uznawałam za zwykłą farsę, lecz już za dwa dni nie pozostanie mi nic innego, jak zastosować je w praktyce – zaraz po wyjściu Jesse dowiaduję się, że dalsze  przetrzymywanie mnie w szpitalu nie ma już sensu, a załatwienie wypisu to tylko kwestia doczekania poniedziałku.
– Mama odbierze cię zaraz z rana – oznajmia Hopffer, przechadzając się niecierpliwie po całej sali.
Słyszę, jak jego gumowe podeszwy cicho uderzają o podłogę.
Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek tak bardzo będę się bała powrotu do domu. Zwykle uwielbiałam zapach tego miejsca, atmosferę panującą we własnych czterech kątach. Teraz jednak na samą myśl o spędzeniu w swoim mieszkaniu kilku minut dostaję gęsiej skórki. Nie chcę przebywać z mamą, która patrzy na mnie, jakbym to ja zabiła Melanie. Nie chcę zasypiać, uprzednio nie zwierzając się siostrze z wrażeń z całego dnia. Ostatecznie stwierdzam, że dłuższy pobyt w szpitalu to najlepsze, co mogłoby mnie obecnie spotkać.
– Jest pan pewien? Przecież nie czuję się najlepiej…
– Tak, jestem pewien, moja mała. Co nie znaczy, że teraz zostawimy cię na pastwę losu, spokojnie! – oznajmił, po czym zaśmiał się głośno, gardłowo – Będziesz przychodzić na badania kontrolne co tydzień, oprócz tego zaraz wypiszę ci potrzebne leki… pozostaje jeszcze kwestia twojej kondycji psychicznej.  Obawiam się, że tak traumatyczne wydarzenie wpłynie na przyszłość całej twojej rodziny, dlatego zalecałbym podjęcie psychoterapii.
Brawo, Jesse. Zawsze musisz postawić na swoim. 
– Dziękuję za troskę, ale ta ostatnia kwestia w niczym mi nie pomoże.
– To nie była propozycja, panienko Morgan. Podczas sesji spotkasz się z osobami, które przeszły przez podobne piekło, zrozumiesz lepiej własne emocji, całą nienawiść… mniejsza, nie znam się na tych sprawach, ale zapewniono mnie, że służba zdrowia robi wszystko, co dla ciebie najlepsze – mówi zdecydowanym tonem, po czym odchrząkuje i najprawdopodobniej opiera się o parapet – słyszę ciche skrzypnięcie.
– Najwyraźniej służba zdrowia ma pewne problemy ze zrozumieniem moich potrzeb – syczę pod nosem, choć wiem, że lekarz tak czy inaczej mnie słyszy.
– Nie mam zamiaru dyskutować z tobą o niemożliwych do zmienienia kwestiach. Do widzenia. – Odchrząkuje, po czy wychodzi z pomieszczenia.
Hopffer nie po raz pierwszy próbuje uniknąć zbędnych problemów. Jednak o dziwo tym razem czuję całkowity wewnętrzny spokój i wcale nie chcę rzucić się na niego z pazurami. Odwracam się na pięcie i zręcznie przemierzam korytarz, który znam już dosłownie na pamięć, by ostatecznie dotrzeć do łóżka oraz zagrzebać się w ciepłej pościeli. Zmęczona całym dniem, pragnę utonąć w objęciach Morfeusza, gdy nagle przypominam sobie, że nie jestem tutaj sama. Choć moi współlokatorzy zachowują się nad wyraz cicho i dyskretnie, cały czas słyszę ich oddechy. Wiem, że tam są, dlatego po wielu tygodniach milczenia wreszcie znajduję dość sił, by wykrzesać z siebie kilka słów.
– Co sądzicie o tym pomyśle z terapią? – odrzekam bardzo nieśmiało.
Mimo uszkodzonego wzroku czuję teraz, jak wszyscy kierują oczy w moją stronę. Najwyraźniej są zaskoczeni lub zmieszani, a ja – maksymalnie zawstydzona. Całe szczęście nie muszę zbyt długo czekać na odpowiedź.
– Beznadzieja – odzywa się piskliwy, chłopięcy głos. – Chciałbym jak najszybciej stąd wyjść i o wszystkim zapomnieć… – dodaje cicho, jakby zaraz miał się rozpłakać.
Natychmiastowo zaczynam żałować, że w ogóle podjęłam ten temat. Na szczęście sytuację ratuje inna osoba obecna na sali, za co w głębi serca bardzo jej dziękuję.
– Spokojnie, razem jakoś damy radę. To nie tylko twoja tragedia, ale też moja i… ?
– Darcy – przedstawiam się po krótkiej chwili zawahania. – A wy, jak się nazywacie?– pytam, nabierając nieco odwagi.
– Jestem  Brook, a to Jay – mówi dziewczyna.
Ma bardzo melodyjny, lecz chrapliwy głos, jakby przez długi okres czasu paliła papierosy… lub jakby to bezlitosny ogień sparzył jej krtań. Coś wewnątrz kusi mnie, żeby podejść do niej i sprawdzić wszystko własnymi rękoma, dotknąć blizn, bandaży. Powstrzymuję się jednak ze świadomością, że poczułaby się niezręcznie. Poza tym zapewne również przeszła przeszczep skóry – operację, której efekty sprawiają pacjentom piekielny ból.
– Miło mi was poznać  – odpowiadam w zamian.
Może się uśmiechają. Może są oburzeni. To nieważne. Wbrew pozorom po odezwaniu się do moich towarzyszy nie jestem zasmucona, mam raczej wrażenie, że z serca spadł mi ogromny kamień.  Niestety, doskonale zdaję sobie sprawę, że ostateczny rozrachunek z tragedią jeszcze nie nadszedł. Dzisiejsze wydarzenia to tylko jego namiastka dająca krótkotrwałą ulgę.
Poniedziałkowy poranek nadchodzi bez większego szumu. Siedzę w remontowanej części szpitala, dokąd zaprowadziła mnie Greta kilka tygodni wcześniej. Ostatnio spędzam tam wiele czasu, oczywiście przed przyjściem robotników. 
– Jesteś pewna, że nie możesz stąd wyjść i mi pomóc? Nie dam sobie rady poza szpitalem – mówię do niewidzialnej przyjaciółki, rozumiejąc, że tylko ona potrafi utrzymać moje myśli w ryzach.
– Przestań wygadywać głupstwa. Nie potrzebujesz mnie do szczęścia – prycha dziewczyna.
– Może nie do szczęścia, ale do normalnego życia na pewno – naciskam, opierając głowę o zimną, gołą ścianę. – Nie wierzę, że tak bardzo przywiązałam się do kogoś, kto nie istnieje. – Śmieję się głośno i odważnie - dzięki prywatnej kryjówce nie muszę się już martwić, że zostanę przyłapana na rozmawianiu z „samą sobą”.
– Nie martw się. Zobaczysz, zadbam o ciebie, znajdę jakiś sposób.
– Dziękuję – dodaję.
Mam ochotę ją przytulić. Zdaję sobie jednak sprawę, że wokół napotkam jedynie pustkę z melodyjnym głosem Grety w środku. Choć jest mi bliska i niewątpliwie bardzo się stara, nigdy nie zastąpi obecności Melanie. Łapię się na tym, że stopniowo zaczynam tęsknić nawet za negatywnymi aspektami posiadania siostry: bójkami, nieustannymi kłótniami, czy „pożyczaniem” moich ulubionych ubrań bez pytania. W końcu dawniej liczył się sam fakt, że miałam obok siebie kogoś, kto znał mnie od najmłodszych lat, bezbłędnie odgadywał ukryte znaczenia wypowiadanych słów czy chociażby rozumiał wszystkie rodzaje wymownego milczenia.
– Mogę mieć do ciebie prośbę? – pytam nieśmiało.– Opiszesz mi dzisiejszy dzień? Nie chodzi mi o wydarzenia, tylko… o pogodę. Wiesz, czy świeci słońce, czy na niebie widać dużo chmur? – mówię cicho, jakbym w ostatnim momencie pragnęła się wycofać.
Tak naprawdę tylko tęsknię za normalnością, monotonią, dawniej będącą powodem do narzekania, a obecnie – jednym z niespełnionych marzeń. Nie chcę tracić kontaktu ze światem zewnętrznym i przysięgam, że zrobię wszystko, by za jakiś czas móc powrócić do swojego życia sprzed tragedii. Znacznie zmienionego, lecz dającego względne poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji.
– Hmm… – mruczy dziewczyna, przez długi czas nie odzywając się ani słowem. – Dzisiejszy dzień… w zasadzie nie odznacza się niczym zwyczajnym – zaczyna.
Najprawdopodobniej trudno jest jej opisać coś oczywistego, na co nie zwraca już większej uwagi. Zdążyła przyzwyczaić się do barwnych kwiatów, światła słońca, widoku małych dzieci biegających wokoło i wesoło przekrzykujących się nawzajem. Całe szczęście, że, jak na oddaną przyjaciółkę przystało, znajduje w sobie dość odwagi i wykazuje się niezwykłą wyobraźnią, by nieco przybliżyć mi to, czego nie mogę zobaczyć.
– Wszystko tętni życiem. Na ulicach aż roi się od ludzi, nawet na przedmieściach… jakby dopiero co wykluli się ze skorupek. To lato ich obudziło. Świeże powietrze, nietypowe jak na angielski klimat upały. Aż chce się wybiec z tego obskurnego budynku. Nie bój się tego zrobić, Darcy.
– Wybiegać nigdzie nie będę. Jeszcze bym się potknęła  – żartuję, śmiejąc się cicho.
– Tempo to najmniej istotny czynnik – dodaje.
Naszą rozmowę przerywa nieoczekiwany krzyk pielęgniarki.
– Drogie dziecko, gdzie ty się podziewasz?! – pyta z wyrzutem, znajdując mnie w remontowanej części szpitala, rzekomo niedostępnej dla nieuprawnionych. – Twoja matka odchodzi od zmysłów!
Nieoczekiwanie chwyta moją rękę, „pomagając” mi wstać. Wolę jej nie uprzedzać, że wbrew pozorom wcale nie jestem niepełnosprawna. Umysł też mam zdrowy i potrafię poradzić sobie z tak banalnymi czynnościami jak ułożenie ciała we właściwej pozycji. Najwyraźniej jednak niektórzy są znacznie bardziej ślepi niż prawdziwi niewidomi.
Już z oddala słyszę nerwowy, lecz miarowy oddech mamy. Mój wyostrzony słuch wyłapuje teraz każdy szelest, nawet ten najcichszy, co znacznie ułatwia mi rozeznawanie otoczenia. Wyczuwam dłońmi ścianę po swojej prawej stronie i mimowolnie opieram się o nią. Potrzebuję chwili odpoczynku przed momentem, którego tak bardzo się obawiam. Niestety, wszystko toczy się o wiele za szybko. Nie mija piętnaście minut, nim Hopffer wydaje potrzebne papiery, prosi, bym przyszła na kontrolę w następny czwartek i odprawia z kwitkiem. Wychodząc z gabinetu lekarza, nie mam pojęcia, gdzie pójść. Choć umysł podpowiada mi, że wyjście ze szpitala to bardzo prosta droga: wystarczy skierować się na prawo, do windy, potem na parter i w lewo, moje zastygłe ciało wciąż tkwi w miejscu, uparcie próbując walczyć o poczucie bezpieczeństwa.
– To dla ciebie – oznajmia, wciskając mi w ręce plastikową laskę. – Pomoże ci w poruszaniu się. A teraz już chodź, bo jeszcze nie zdążyłam ugotować lunchu – dodaje oschle, po czym niemal zaczyna biec w odpowiednią stronę.
A ja wciąż stoję, przerażona zmianą, jaka zaszła w tej kobiecie, mojej dobrej wróżce potrafiącej jednym słowem zabrać cały ból.  Dopiero teraz, spędzając w towarzystwie mamy zaledwie kilkanaście minut, wyobrażam sobie, że wbrew pozorom to za nią będę tęsknić znacznie bardziej niż za Melanie, wsłuchując się w znajomy, melodyjny głos przypominający mi o wielu radosnych, pogrzebanych na dobre chwilach.
Nieśmiało zaczynam iść do przodu, wymachując nowym prezentem na prawo i lewo, choć zdążyłam poznać szpitalne korytarze niemalże na pamięć, głównie dzięki pomocy Grety. Gdy wychodzę na zewnątrz, biorę głęboki oddech i zaczynam szukać samochodu matki. Kobieta na szczęście szybko znajduje w sobie dość odwagi, by spotkać się ze mną po raz kolejny tego dnia. Mało tego – podchodzi, chwyta mnie pod ramię i prowadzi do pojazdu. Czuję, że patrzy prosto przed siebie, twardo, zdecydowanie, obojętnie. Ku jej zadowoleniu, owa mordęga szybko dobiega końca.
Dotykam palcami maski srebrnego Chevroleta, słysząc jednocześnie, jak matka zatrzaskuje drzwi. Kiedy i ja zamierzam wsiąść do środka, mój umysł ni stąd ni zowąd podsuwa mi coraz to bardziej drastyczne obrazy. Są niespodziewane, porażające niczym piorun, sprawiają, że nie potrafię utrzymać równowagi i mimowolnie  kręci mi się w głowie. Oto znów jestem w środku płonącego autobusu. Siła uderzeniowa odrzuca moje ciało do tyłu, przygniatając je oderwaną metalową obudową siedzenia. Nie potrafię oddychać, wciągając przez nozdrza jedynie nieprzyjemny dym. Duszę się. Duszę. Łapię za gardło, omal nie upadając na ziemię.
– Co się dzieje? – woła przerażona matka.
Tylko dzięki czemu udaje mi się wrócić do rzeczywistości.
– Pójdziemy pieszo –  komenderuję, gdy straszliwe wizje przestają nawiedzać mój umysł.
Kobieta, widząc moją wcześniejszą reakcję, nie protestuje. Zaczyna maszerować w kierunku domu, a ja staram się dotrzymać jej kroku. Doskonale wiem, że już nigdy nie wsiądę do żadnego pojazdu z własnej woli.
W mieszkaniu od tamtego pamiętnego lipcowego poranka prawie nic się nie zmieniło. Po przekroczeniu progu wciąż wyczuwam charakterystyczny smród przypominający mi o Ceasarze,  burym kocie, który zmarł zaledwie dwa miesiące temu na skręt kiszek. Nieznośną pustkę potęgują również moje wyobrażenia – w myślach przypominam sobie o zdjęciach Melanie z ostatniej imprezy rodzinnej wiszących w przedpokoju, jej butach zwykle walających się po całej podłodze, każdym pierwiastku obecności siostry. Zdaję sobie sprawę, że nie zniosę kolejnej dawki wspomnień, dlatego, zamiast wrócić do naszego pokoju, kładę się na wersalce w salonie, podczas gdy mama zajmuję się gotowaniem obiadu. Słyszę donośny brzęk metalu, naczyń kuchennych obijających się od siebie, jednocześnie czując zapach sosu gravy i wołowiny.
– Zdecydowałam, że poczekam, aż wrócisz ze szpitala, by zorganizować pogrzeb Mel. Jej prochy są wciąż przechowywane w krematorium – oznajmia nagle, sprawiając, że znów czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku.
Nie chcę, żeby powracała do tamtych chwil. Nie chcę pamiętać. I, choć to okrutne, marzę, by żyć, jakby nic się nie stało. W chwili obecnej najzwyczajniej nie jestem gotowa pójść na kompromis z przeszłością. Niestety, mimo mojego wewnętrznego sprzeciwu, kobieta kontynuuje wypowiedź, zaskakując mnie znacznie bardziej niż wcześniej, przełamując wszelkie granice:
– Postanowiłam też, że za tydzień wyjedziesz do ojca. Chyba oboje potrzebujemy odpoczynku od siebie, to dobrze nam zrobi – dodaje, a ja wprost nie mogę uwierzyć własnym uszom.
Jeszcze przed momentem wydawało mi się, że moja relacja z mamą z czasem przejdzie swoją wiosnę, że odbudujemy to, co stracone i pogodzimy się ze wszystkim, czego nie potrafimy zmienić. Teraz jednak dowiaduję się, że przyjdzie mi mieszkać z osobą, którą ostatni raz widziałam na swoich szóstych urodzinach. Doskonale pamiętam, jak obiecałam wtedy, że już nigdy nie będę bawiła się z tatusiem, bo mamusia przez niego płacze.  Widać nadszedł czas, by złamać stare przyrzeczenie. 


***
Upragniony koniec roku wreszcie nadszedł, a w związku z próbnymi maturami znowu miałam niewiele czasu na pisanie i czytanie waszych blogów. Teraz postaram się wam to wynagrodzić.
Trochę trudno jest mi wczuć się w tę historię, jednak póki co nie chcę z niej rezygnować. Mam nadzieję, że lepsze zrozumienie bohaterów przyjdzie z biegiem czasu. Pozdrawiam! 

środa, 15 kwietnia 2015

Rozdział II


"Kiedy za­mykam oczy, widzę Twoją twarz, kiedy idę niemal czuję Twoją dłoń w mo­jej. To jest we mnie wciąż żywe, lecz o ile kiedyś przy­nosiło mi po­ciechę, to te­raz spra­wia mi ból."
Nicholas Sparks


Na pewno się przesłyszałam. To niemożliwe, by ktoś przebywał w szpitalu tak długo, w dodatku uznając ten okropny budynek za dom. Zapewne gdyby nie mój wewnętrzny smutek, wybuchłabym teraz śmiechem.
– A tak naprawdę? – pytam.
– Co naprawdę? Przecież ci powiedziałam.
– Nie mam ochoty na wysłuchiwanie głupich żartów – dodaję.
– Dlaczego mi nie wierzysz?! Cholera… jesteś pierwszą osobą, która mnie słyszy od kilkunastu lat i nawet nie potrafimy w spokoju porozmawiać.
Wypowiedź dziewczyny ostatecznie odbiera mi mowę.  Nie rozumiem, co chce mi przekazać swoim monologiem, a raczej – nie chcę rozumieć. Wtedy z pewnością uwierzyłabym, że wciąż śnię, że ten przerażający wypadek wcale nie miał miejsca, a ponownego powrotu do rzeczywistości zwyczajnie bym nie zniosła.
– No dobrze, jak wolisz, nie będę cię do niczego zmuszać  – wzdycha Greta, a w jej głosie z łatwością wyczuwam wszechobecne rozczarowanie. – Trochę szkoda, bo wydawałaś się naprawdę ciekawą osobą…
– Czego ode mnie oczekujesz? – pytam nagle, by nie sprawiać jej dodatkowej przykrości.
Sama nie wiem, dlaczego to robię. Przecież duchy nie istnieją.
W takim razie kim jest moja nowa znajoma? Na pewno nie wytworem umysłu – w końcu wskazała mi poprawną drogę do łazienki. A jeśli to naprawdę istota z tamtego świata, w który jeszcze do niedawna nie wierzyłam? Choć próbuję trzymać się w ryzach racjonalności, twarde dowody stopniowo burzą mój światopogląd, a przez tę nieznośną świadomość zaczynam się bać. Boję się nieznanego, niezrozumiałego, czegoś, co wykracza poza moje granice pojmowania rzeczywistości, a przez to jest śmiertelnie niebezpieczne.
– Chciałabym tylko, żebyś przyjęła moją pomoc. Nic wielkiego, prawda? – proponuje dziewczyna, a ja spoglądam na nią ślepo z bezradnością.
Nie mam już sił nawet na tak banalną czynność jak wysłuchiwania porad Grety. Jedyne o czym marzę w chwili obecnej, to święty spokój, czas na przemyślenie pewnych spraw oraz pogodzenie się z losem, dlatego też, ignorując wszelkie zasady dobrego wychowania, kładę głowę na poduszce i przymykam powieki. Nieznośne łzy wciąż cisną mi się do oczu, gdy tylko przypominam sobie o Mel. Nigdy nie przypuszczałam, że świadomość utraty siostry będzie aż tak dobijająca. Choć przez ostatnie lata niewiele nas łączyło, teraz mimowolnie myślę o wszystkich chwilach, kiedy to nieustannie trzymałyśmy się razem. A w trakcie wypadku? Zostałyśmy brutalnie rozdzielone. Nawet nie zdążyłam się pożegnać, powiedzieć, jak bardzo ją kocham. Może gdybym zareagowała odpowiednio szybko, nie doszłoby do tragedii… w końcu moja siostra nie zasługiwała na śmierć. Miała przed sobą świetlaną przyszłość, czekała na realizację marzeń, zawsze otoczona wianuszkiem przyjaciół, u boku swojego chłopaka, Matta, pełna energii, radosna, pomocna.
Bez obecności Melanie czuję się niepełna, jakby ktoś wyrwał mi cząstkę serca i zmiażdżył ją na moich oczach.
– Dobrze, w takim razie pomilczymy – oznajmia Greta, a mnie niespodziewanie owiewa zimne powietrze, zupełnie jakby ktoś otworzył okno w pokoju.
Od tej pory nie odczuwam żadnych śladów obecności dziewczyny. Nie wiem konkretnie, ile dni trwa podobna cisza, przerywana częstymi wizytami lekarzy i pielęgniarek, badaniami, odwiedzinami nieustannie płaczącej mamy. Samotność sprawia, że coraz głębiej pogrążam się we własnej rozpaczy. Stopniowo zaczynam żałować, że pozwoliłam odejść mojej tajemniczej znajomej. W wychodzeniu z łóżka nie widzę najmniejszego sensu, zwłaszcza biorąc pod uwagę moją ślepotę. Świat już nie jest taki sam bez zmysłu wzroku… pusty, bezbarwny, nudny. Nie wabi kolorami, nie informuje o nowym dniu, nie ukazuje lampy wskazującej drogę.   Przez to wydaje mi się, że podzielę los Grety, a nawet jeśli wyjdę ze szpitala, nie zastanę tam nowego życia.
Nieoczekiwanie wieczna monotonia zostaje przerwana przez pojawienie się w mojej sali dotąd nieznanej mi osoby. Jej obecność zwiastuje szmer otwieranych drzwi i skrzypienie materaca ugiętego pod ciężarem czyjegoś ciała.
– Dzień dobry, Darcy – odzywa się ktoś grubym, męskim głosem, a ja momentalnie zbieram się do ucieczki.
Ze względu na nieumiejętność odbierania ważnych bodźców teraz niemal wszystko uznaję za potencjalne zagrożenie. Czuję się bezbronna wobec świata, który nagle wydaje mi się niesamowicie duży i niebezpieczny, lecz mimo to mówię odważnie:
– Kim pan jest?
– Doktor Hopffer, chirurg plastyczny.– oznajmia, po czym odchrząkuje i pociąga nosem. – Od dzisiaj ja się tobą zajmę. Doktor Bunch złamała rękę i nie będzie w stanie przeprowadzić odpowiednich badań – dodaje. – Może lepiej na początku powiesz mi, jak się czujesz?
Mija dłuższa chwila, zanim zaczynam zastanawiać się nad odpowiedzią. Nie jestem pewna, czy mogę zaufać nowopoznanemu lekarzowi, lecz ostatecznie odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Nie najlepiej. Oparzenia non stop mnie pieką.
– W takim razie mam dla ciebie dobrą wiadomość! – oznajmia mężczyzna z entuzjazmem i głośno klaszcze w dłonie niczym małe dziecko, które właśnie dostało wymarzoną zabawkę. – Komórki macierzyste już są przygotowane, a więc jutro czeka cię przeszczep skóry.
 – Co takiego? – wyrywam się niespodziewanie, po czym, zawstydzona, zatykam usta dłonią.
Może to dziwne, lecz początkowo, zamiast się cieszyć, jestem przerażona tą informacją. W gruncie rzeczy zawsze lubiłam samą siebie. Przepadałam za przeglądaniem się w lustrze czy fotografowaniem się starym polaroidem. Jednak te czasy minęły bezpowrotnie, a ja wciąż nie umiem przyzwyczaić się do obecnego stanu rzeczy. Transplantacja byłaby kwintesencją wszystkich pożegnań, jakie ostatnio mnie spotkały, dlatego też nie czuję się na nią gotowa. Zwyczajnie ciągle jestem związana z tamtym życiem.
– Nie bój się, mała – dodaje doktor, zauważając moje zdenerwowanie. – Znam się na rzeczy, robię to nie po raz pierwszy.
– Domyślam się… po prostu ostatnio tak wiele się dzieje… chyba nawet zbyt wiele.
– Spokojnie! Przecież nie przeszczepię ci mózgu, tylko skórę. To, co masz pod nią pozostanie takie samo – mówi, jakby rozbawiony moimi obawami.
Choć to nienaturalne, jego pogodne przysposobienie zaczyna mi się udzielać. Kącik moich ust unosi się delikatnie do góry, tworząc niemrawy uśmiech.
– Wybacz nieuprzejmość. Zapomniałem ci się pokazać – dodaje niespodziewanie i, zanim zdążam go uświadomić, że jestem niewidoma, ten chwyta moją ręką, a następnie przykłada ją do swojej twarzy.
Początkowo bardzo dziwię się zachowaniu mężczyzny, lecz z czasem zaczynam rozumieć, że dzięki temu mimowolnie zarysowuję w umyśle wyraźny wizerunek doktora. Wyczuwam jego nierówne zmarszczki, twarde włosy na brodzie i orli nos. Zupełnie tak, jakbym potrafiła to wszystko zobaczyć.
–Dziękuję – mówię, zadowolona z poznania nowej sztuczki. – To bardzo przydatna metoda, ale póki co mam nadzieję, że za jakiś czas nie będę już musiała jej stosować.
Sama nie wiem, dlaczego o tym wspominam. Przecież do tej pory byłam zbyt przerażona prawdopodobną negatywną odpowiedzią, by chociaż zadać pytanie dotyczące mojej ślepoty. Jednak tym razem przyjazne nastawienie lekarza sprawia, że przestaję się bać. Niestety szybko zaczynam żałować swojej decyzji – cisza zalegająca między nami stopniowo staje się krępująca, a ja nie potrafię znieść wątpliwości kotłujących się pod moją kopułą.
– Przykro mi, ale nerwy wzroku w twoich oczach zostały uszkodzone, co jest zmianą nieodwracalną – oznajmia doktor z troską w głosie.
I mimo że nie spodziewałam się innej odpowiedzi, odczuwam ujmujące rozczarowanie związane z odejściem lichej nadziei.
– Wiem, że na chwilę obecną bycie niewidomym… to dla ciebie koniec świata, ale z czasem zrozumiesz, jak bardzo… jak bardzo się myliłaś – kontynuuje mężczyzna, uważnie dobierając słowa, żeby przypadkiem nie doprowadzić mnie do stanu całkowitego załamania psychicznego. – Widzę po tobie, że jesteś silna… dasz sobie radę bez najmniejszych problemów. Oczywiście, początki nigdy nie należą do najłatwiejszych, jednak z dnia na dzień będzie coraz lepiej, przysięgam.
W tym momencie wywody chirurga zostają przerwane przez przenikliwy dźwięk pagera.
– Przepraszam… praca wzywa – mówi z ukrywaną ulgą, a następnie, bez zbędnych ceregieli, wstaje z łóżka i wychodzi z pomieszczenia, zostawiając mnie samą z tysiącem niewypowiedzianych pytań.
W tym momencie zaczynam też żałować, że potraktowałam Gretę jak ostatniego śmiecia. Tęsknię za czyjąś obecnością, a w pierwszych dniach pobytu w szpitalu zapewniła mi ją właśnie ona. Może naprawdę wariuję, tęskniąc za nieistniejącym bytem, jednak wszelkie zasady racjonalności, które do niedawna uparcie wyznawałam, tak czy inaczej zostały złamane, więc  ignorowanie obecności dziewczyny byłoby zwykłym absurdem. Odczuwam uporczywą potrzebę rozmowy z kimkolwiek. Dawniej w takich momentach zwykle zwracałam się o pomoc do Melanie, niezależnie od tego, czy chodziło o wybór stroju czy o podjęcie jakiejś ważnej, przyszłościowej decyzji. Siostra zawsze znajdowała się w pogotowiu, choć nasze konwersacje zazwyczaj kończyły się kłótniami. Należałyśmy do różnych środowisk, lecz łączyła nas wspólna przeszłość: ten sam, duży domek dla lalek, tradycja pieczenia naleśników na urodziny mamy, co zawsze omal nie skutkowało podpaleniem kuchni czy otworzenie własnego „salonu fryzjerskiego” oferującego nierówne strzyżenie czy farbowanie włosów w plakatówkach. Cała masa wspomnień będących już tylko wspomnieniami symbolizującymi zamknięty rozdział w moim życiu. I to wszystko przez spóźnienie na jeden cholerny autobus. Dlaczego wtedy nie zdecydowałyśmy się pójść na piechotę?! Przecież w tym przypadku Mel nadal by żyła. Musiała umrzeć przez jedną idiotyczną decyzję. Ona – ta, która niegdyś miała w sobie nieograniczone zasoby energii i przelewała ją na innych.
Na podobnych refleksjach mija mi kolejny dzień. Jestem tak zaprzątnięta myślami o Melanie, że nie znajduję czasu na stres związany ze zbliżającą się operacją, dlatego gdy doktor Hopffer ponownie wchodzi do mojego pokoju, nie potrafię powstrzymać zaskoczenia.
– Dzień dobry, moja mała – wita się tym samym, poczciwym głosem. – Przygotowana na zabieg?
– Mhm – mruczę pod nosem, próbując ukryć kłamstwo.
Wciąż nie potrafię zrozumieć, że lada chwila grupa chirurgów zacznie mnie kroić na metalowym stole. Przez utratę wzroku wszystko wydaje mi się teraz mało prawdopodobne, zupełnie jakbym nieustannie śniła.
– Nie ma się czego bać. Zaraz przyjdzie tutaj anestezjolog i wprowadzi cię w narkozę, niczego nawet nie poczujesz. Twoja mama podpisała już zgodę i zapłaciła za pobranie komórek macierzystych, więc możesz być spokojna o wszelkie formalności…
– Mama? – wykrzykuję nagle, przerywając doktorowi.
Tak naprawdę z jego monologu wyłapałam tylko to jedno znaczące słowo dotyczące Helen Morgan, osoby, która wydała mnie na świat.
– Tak, tak… była u mnie wczoraj.
Choć wiem, że nie jestem jedynym cierpiącym członkiem naszej rodziny, denerwuje mnie jej bierne zachowanie. Ostatnio przychodzi naprawdę rzadko, a jeśli już wstąpi do mojej sali, nie robi nic poza niekończącym się wyciem. Czasem chciałabym się do niej przytulić jak za dawnych czasów, powiedzieć, co tak naprawdę leży mi na sercu i wsłuchać się w głos kobiety mówiący „wszystko będzie dobrze”.
Niestety, żadne z moich życzeń nie zdąża się spełnić, ponieważ wkrótce w pomieszczeniu pojawia się drugi z doktorów. Mam wrażenie, że utyka na jedną nogę, ponieważ jego kroki słyszę dość nierównomiernie. Odchrząkuje, po czym bez słowa przykłada mi do ust dziwną maskę. Rzecz jasna, nie pozwalam mu na takie działanie. Zaczynam szamotać się z przerażeniem. Czuję się niepewnie, gdy nie potrafię kontrolować otoczenia, dlatego też odruchowo traktuję anestezjologa jako mojego nowego wroga. Wiem, że jestem w tym sama, a tylko nadmierna przezorność pozwoli mi na przetrwanie.
– Bronosn, wytłumaczysz może pacjencie najpierw, co tak naprawdę zamierzasz zrobić? – mówi Hopffer z przekąsem.
Nie ukrywam, że w głębi duszy dziękuję mu za tę interwencję.
– Eeh… to… gaz usypiający – oznajmia wyraźnie zirytowany doktor, by po raz kolejny przytknąć mi do twarzy gumowe tworzywo.
Tym razem staram się zachować spokój, co przychodzi mi z dodatkową łatwością, biorąc pod uwagę rezultat działanie substancji. Z czasem zostaję zmuszona do przymknięcia powiek. Stopniowo odpływa cały ból, niepokój, a ja pogrążam się w nieistniejącej, sennej krainie. 
– Zawsze uważałam, że ciotka Caroline urodziła się bez mózgu – stwierdza Mel, siadając obok mnie na łóżku. – Chcesz? – wtrąca, podkładając mi pod nos paczkę chipsów.
– Nie – mruczę, by ostatecznie zmienić zdanie i poczęstować się ziemniaczanym krążkiem.
– Nie wierzę, że tak powiedziała. Przecież w latino chodzi o pokazanie swoich wdzięków, a to nijak wiąże się z „byciem ladacznicą”.  W każdym razie nie powinnaś przejmować się tą idiotką rodem z średniowiecza. Cudownie dziś zatańczyłaś.
– Wow! Cóż za odmiana. Muszę to zapisać w kalendarzu: „Melanie jest dla mnie miła”!
– Oj tak? W takim razie cofam, to co powiedziałam – dodaje energicznie, po czym rzuca w moim kierunku miękkiego jaśka.
Niestety, zamiast trafić prosto do celu, poduszka uderza o lampę, która na szczęście, mimo kilku niebezpiecznych ruchów, pozostaje na swoim miejscu. Obie zgodnie oddychamy z ulgą, a następnie wybuchamy śmiechem. Kiedy do pokoju wchodzi mama, patrzy na nas ze zdziwieniem, lecz chwilę później również zaczyna chichotać jak mała dziewczynka. Siada obok mnie, w rękach dzierżąc jeszcze nieotwartą paczkę żelków.
– To co? Gotowe na powystępową wyżerkę, moje najzdolniejsze córeczki? – pyta, a następnie całuje nas po głowach.
Czuję jej łagodne, lawendowe perfumy, miękkie, lecz spracowane dłonie. Widzę pełne ciepła spojrzenie, drobne zmarszczki pod niebieskimi oczyma i radosny uśmiech. Dostrzegam także ostre rysy twarzy mojej siostry, śnieżnobiałe zęby dziewczyny czy charakterystyczny, kolorowy strój.
Wszystkie trzy znajdujemy się w niedużym, przyciemnionym pokoju, otoczone przez ściany w kolorze bezchmurnego nieba – takiego, jakie można zaobserwować późnym latem, zwiastującego nadejście zimnej jesieni. Nie panuje tutaj zadowalający porządek. Różnorakie papiery czy ubrania są porozrzucane dosłownie wszędzie, lecz dzięki tym małym aspektom czuję, że jestem w domu.
Dosłownie cały wieczór spędzamy w swoim towarzystwie, śmiejąc się i rozmawiając wesoło. W obecności bliskich potrafię dostrzec prawdziwe szczęście, dlatego pragnę pozwolić tym magicznym chwilom trwać w nieskończoność. Niestety, mój umysł nieoczekiwanie zaczyna odbierać ciche nawoływania doktora Hopffera.  Obraz wspomnień odpływa, a ja powracam do rzeczywistości ze świadomością, że od tej pory kolory będę widziała już tylko w snach.
– Jesteś z nami, Darcy? – odzywa się, a ja posłusznie kiwam głową.
Gdzieś w głębi duszy myślę sobie, że wybudzenie mnie z narkozy to okrutny błąd, że powinnam zostać tam, gdzie panował nieskończony spokój, gdzie wszystko zdawało się tak niepowtarzalnie żywe, wybuchało wulkanem braw.
– Podamy ci morfinę, ponieważ możesz teraz odczuwać silny ból – tłumaczy. – To sprawi, że będziesz nieco otępiała. Powiem ci jeszcze tyle: operacja przebiegła bez zbędnych komplikacji, wyglądasz jak nowonarodzona, moja mała!
Słowa lekarza sprawiają, że odruchowo dotykam swojej twarzy. Niestety, obecnie owinięto ją bandażami, przez co przekonanie się o rzeczywistej strukturze skóry należy do czynności niemożliwych. Wzdycham więc cicho z rezygnacją, lecz mimo wszystko mówię:
– Dziękuję!
Szkoda tylko, że tak czy inaczej nie zobaczę nowej „mnie” w lustrze. Pozostaje mi jedynie wierzyć, że nareszcie przestanę odstraszać innych swoim wyglądem poparzonego potwora. I nagle, jak na zawołanie, znajduję potwierdzenie podobnych domysłów w osobie Grety.
– Młoda, zapewniam cię – teraz będziesz piękna jak ta lala – oznajmia, a ja nie mogę powstrzymać radości związanej z obecnością ducha dziewczyny. – Erik to profesjonalista. Jest malarzem, tyle tylko, że ze skalpelem w ręku…
– Jak dobrze cię słyszeć! – przerywam jej nieco zbyt głośno, z trudem próbując zachować trzeźwość umysłu.
Niestety, leki powoli zaczynają działać, a ja przestaję kontrolować swoje działania, przez co omal nie rzucam się nieistniejącej dziewczynie na szyję.
– Łoł, nie spodziewałam się takiej reakcji z twojej strony – stwierdza szczerze. – Nie po tym, jak ostatnio mnie potraktowałaś.
– Przepraszam… potrzebowałam czasu na przemyślenie niektórych spraw – odpowiadam cicho, po raz kolejny uświadamiając sobie, jak podle się zachowałam.
– Nic nie szkodzi – dodaje Greta swoim ciepłym, melodyjnym głosem. – Doskonale cię rozumiem... czasem nadchodzą chwile, kiedy nawet rzeczywistość wydaje się nam najbardziej nierealną rzeczą pod słońcem.
– Święta prawda – mówię, by po kilku minutach znów zapaść w długi, niekontrolowany sen spowodowany reakcją organizmu na morfinę. 

piątek, 20 marca 2015

Rozdział I

„Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.”
Julio Cortazar


ROZDZIAŁ I

Powinnam być Twoją strażniczką, starszą o piętnaście minut siostrą bliźniaczką gotową pójść za Tobą w ogień, skoczyć z mostu, oddać ostatnie tchnienie. Przepraszam, że wszystko potoczyło się w ten sposób. Pamiętasz, że próbowałam złapać Cię wtedy za rękę? Tak bardzo się starałam, jednak dym wokoło uniemożliwił mi oddychanie. Resztkami sił doczołgałam się do Twojego siedzenia, a później zwyczajnie, tak tchórzowsko, zamknęłam oczy. Po przebudzeniu widziałam już tylko ciemność. Może Bóg zdecydował, że nie powinnam oglądać świata bez Ciebie? A może jedynie w ten sposób będę w stanie się z Tobą zjednoczyć? Nie wiem… nie mam pojęcia. Pozostaje mi więc pokornie czekać na zrozumienie nieznanych prawd, o które wciąż uporczywie wypytuję.

***
– Mel, jesteś idiotką! – wrzeszczę, gdy zdaję sobie sprawę, że przez powolne ruchy mojej siostry spóźnię się do szkoły.
Wciąż zdyszana, nieco zwalniam kroku i spoglądam na zegarek. Nasz autobus najprawdopodobniej właśnie odjechał z przystanku.
– To, że ty wolisz wyglądać jak zombie, nie oznacza, że ja zgodzę się na to samo – mówi dziewczyna, wzruszając ramionami.
– Znalazła się… cholerna top modelka. Pamiętaj, że mam twoje zdjęcia bez makijażu i następnym razem ośmielę się pokazać je Mattowi – oznajmiam, tym razem bez wcześniejszej złości.
– Zabiję cię kiedyś – szepcze, po czym obie wybuchamy głośnym śmiechem.
                Melanie, opanowując chichot, demonstruje ogólną pogardę do systemu edukacji – zupełnie nie zależy jej na punktualności. Spuszcza nieznacznie wzrok i zaczyna oglądać swoje starannie pomalowane, szkarłatnoczerwone paznokcie, nie przejmując się faktem, że za tydzień czekają nas ważne egzaminy, dlatego każda chwila spędzona w szkole jest na wagę złota. Ja natomiast coraz bardziej zaczynam się niecierpliwić. Nerwowo przestępuję z nogi na nogę, naciągając rękawy swojego przydługiego swetra. 
– Za karę pójdziesz sprawdzić, o której mamy kolejnego busa – dodaję, kiedy wreszcie udaje mi się opanować stres i usiąść na zakurzonej ławce.
Kątem oka obserwuję falujące blond włosy dziewczyny, jej krótkie nogi i kolorową sukienkę sięgającą kolan. W chwili obecnej wydaje mi się, że robi wszystko, by nie wyglądać jak mój sobowtór, choć zaledwie kilka lat temu nie lubiłyśmy, gdy ktokolwiek nas odróżniał.
– Jeszcze dziesięć minut – oznajmia Mel i zajmuje miejsce obok mnie.
Niestety nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na przyjazd pojazdu. Uzbrajam się więc w cierpliwość i pragnę zacząć rozmowę, jednak kiedy otwieram usta, zdaję sobie sprawę, że moja siostra włożyła do uszu słuchawki, całkowicie odcinając się od świata. Choć jej zachowanie sprawia mi przykrość, staram się tego nie okazywać. Z biegiem lat bardzo oddaliłyśmy się od siebie, znalazłyśmy odmienne grono przyjaciół i mimo że łączyła nas miłość do tańca, ja uwielbiałam klimaty latynoamerykańskie, a ona modern jazz. Obecnie zaczynam odnosić wrażenie, że skończyły się nam wspólne tematy.
Moje refleksje przerywa pojawienie się pojazdu. Gdy wchodzimy do środka, Melanie zajmuje miejsce na tyłach, blisko swoich znajomych. Ja natomiast staję tuż przy drzwiach, opieram się o poręcz i wyglądam za okno. Londyn jak zwykle tętni życiem. Przepełniony zabieganymi ludźmi spieszącymi się do bliżej nieokreślonych miejsc, tak jaskrawymi, różnymi, lecz zlewającymi się w całość. Wśród nich mogę dostrzec grupkę młodzieży, staruszka podpierającego się laską czy młode małżeństwo z dzieckiem. Jednak podobna harmonia nie trwa zbyt długo. Wystarczy krótki huk, trzask, wybuch i ogień. 
Nieznana siła odrzuca moje ciało w bok. Upadam na jakiś twardy przedmiot, czując przy tym paraliżujący ból. Staram się podnieść, lecz nie potrafię wykonać pojedynczego ruchu. W dodatku tuż przed moimi oczyma wykwita wieniec czerwono-pomarańczowych płomieni. Na daremno próbuję złapać oddech i uświadomić sobie, co tak naprawdę się dzieje.
Spokojnie, Darcy… jedziesz autobusem w kierunku szkoły jak każdego ranka. Przynajmniej powinnaś, ponieważ to, co widzisz, znacznie różni się od tego, co przyszło ci oglądać na co dzień.
Niezdarnie odgarniam włosy z czoła, czując unoszący się w powietrzu duszący, nieprzyjemny zapach. Jestem dziwnie otępiała, jakby zahipnotyzowana dopóki nie dociera do mnie, że lada chwila zostanę śmiertelnie poparzona. Jakimś cudem udaje mi się obrócić na brzuch i wczołgać pod siedzenie, odnaleźć bezpieczne centymetry. Mam wrażenie, że jedynie zasnęłam na krótką chwilę, że lada moment obudzę się zlana potem, lecz szczęśliwa z powodu przerwania strasznej mary. Kilkakrotnie mrużę powieki, jednak nic nie ulega zmianie na lepsze – wręcz przeciwnie. Wszystko dzieje się nienaturalnie szybko. Ludzie panikują. Każdy, pogrążony w dzikim szale, wymachuje rękami, wrzeszczy wniebogłosy a ostatecznie opada z sił. Każdy oprócz mnie. Trzęsę się, jakby było mi zimno, choć w pojeździe panuje piekielnie wysoka temperatura. Pragnę krzyczeć, lecz w gardle więźnie mi niewypowiedziana modlitwa o ratunek. Zaciskam więc zęby z całych sił, kiedy ogień rozpoczyna swój przerażający taniec. Wiruje wśród powybijanych okien, pustych siedzeń, nieprzytomnych ciał, mieni się barwami, które przywodzą mi na myśl pewną jesień spędzoną razem z ojcem w Kanadzie, kiedy zabrał mnie i Melanie do Parku La Mauricie – jeszcze nigdy nie widziałam liści tak pięknie przyozdobionych odcieniami złota, brązu i czerwieni. Kolorowe liście wyrastają teraz niebezpiecznie blisko moich oczu. To boli, jednak nie potrafię wstać, uciec, udaje mi się jedynie wydobyć długo tłamszony wrzask. Odgłos ten pokrywa się z innym wrzaskiem – bardzo szybko rozpoznaję jego właścicielkę.
– Mel! – krzyczę, by zaraz potem nabrać do płuc duszącego dymu i zacząć kaszleć. – Melanie! – powtarzam resztkami sił, lecz nie otrzymuję odpowiedzi.
Wokół panuje nieskończony jazgot. Mam wrażenie, że tylko bezgraniczna cisza pozwoli mi pozbierać myśli i podjąć racjonalną decyzję. Póki co muszę działać pod wpływem chwili. Moje oczy zasnuwają się mgłą, wiem więc, że nie wytrzymam zbyt długo i lada moment stracę przytomność, dlatego czym prędzej wydostaję się spod siedzenia, tym samym poszerzając zasięg swoich poszukiwań.
– Darcy – szepcze zachrypły, słaby głos mojej siostry.
Wołam jeszcze kilkakrotnie, dopóki nie docieram do jej ciała, a w zasadzie miazgi przygniecionej ogromnym kawałem blachy. Ten widok napawa mnie przerażeniem. Próbuję artykułować poszczególne wyrazy, dodać jej otuchy, wykonywać niezrozumiałe gesty, szczególnie, gdy zdaję sobie sprawę, że Mel przestała oddychać. Jednak nie jestem niezniszczalna. Szybko opadam na kolana, niezdarnie ciągnąc dziewczynę za rękę z nadzieją, że uda mi się wydostać ją spod sterty metalu. Nie potrafię myśleć o zasadach pierwszej pomocy, kiedy tuż obok umiera moja siostra.
– Obudź się! – wrzeszczę rozpaczliwie, nie umiejąc złapać oddechu, nie umiejąc otworzyć piekących oczu, gdy niespodziewanie czuję silne uderzenie w plecy.
Cios zwala mnie z nóg. Padam prosto na nagrzany, przewrócony fotel, lecz kiedy staram się uciec od płomieni, mój organizm powoli daje mi do zrozumienia, że nie może dalej walczyć. Toczę więc bitwę o ostatnią dawkę tlenu, dopóki nie odpływam do nieznanej, ciemnej krainy, nie wiedząc, co czeka mnie po tym, jak ponownie rozewrę powieki.
Nie wiem, ile czasu mija, zanim udaje mi się wrócić do rzeczywistości. Wciąż przerażona, zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się wydarzyło. Nieznośny umysł podsuwa mi coraz to bardziej drastyczne obrazy. Zmiażdżone części ciała obcych ludzi, ogłuszający wybuch, ogień, czyjeś urywane wrzaski. Istny chaos. Chaos przerażających wspomnień przewijających się przez moją pamięć i paraliżujący ból promieniujący od stóp aż do głowy. Krzyczę, za wszelką cenę próbując zagłuszyć własne myśli bombardujące mnie z każdej strony. Gardło płonie żywym ogniem.
– Gdzie jest Mel?! – udaje mi się wreszcie wydusić.
– Ci… spokojnie, to ci pomoże – odzywa się jakiś nieznany, kobiecy, całkowicie ignorujący moje wcześniejsze pytanie głos najprawdopodobniej należący do jednej z pielęgniarek,
Czuję jej zimne, szorstkie palce na swojej skórze, a następnie krótkie ukłucie, ostrze wbijające się w ramię. To, że znajduję się w szpitalu, nie ulega więc żadnej wątpliwości. Zapewne jakimś cudem wydostano mnie z piekła i przywleczono tutaj. Tylko dlaczego wciąż odnoszę wrażenie, że wcale nie jestem bezpieczna, że lada chwila ktoś zada mi definitywny cios, po którym rozpadnę się na tysiąc drobnych kawałków?   
– Gdzie jest Mel? – powtarzam, lecz również tym razem nie doczekuję się konkretnej odpowiedzi.
– Porozmawiamy o niej za chwilę.
Ku mojemu zaskoczeniu wcale nie widzę rażącego blasku jarzeniówek. Początkowo wydaje mi się, że jest noc, a w pomieszczeniu ktoś zgasił światło, lecz później dostrzegam nieprawidłowość tego zjawiska. Wokół mnie nie ma ani jednej lampy, nie zauważam nawet cieni przedmiotów, choć mrugam kilkakrotnie. Zupełnie tak, jakbym została pochłonięta przez czarną dziurę, znajdowała się w środku nieskończonej pustki.
– Darcy? – mówi tamta ponownie.                                                              
– Co się ze mną stało?!  – wykrzykuję nagle, nie wytrzymując przerażenia ciemnością panującą w pokoju.
– Zdarzył się wypadek.
Oddycham głęboko, ciężko, kiedy zdaję sobie sprawę, że wcześniejsze wizje to nie efekt mojej wybujałej wyobraźni, tylko czysta prawda.
– Co się ze mną stało? – ponawiam pytanie, tym razem dużo spokojniej.
Trzęsę się ze strachu, ze zdenerwowania. Boję się tego, że moja ślepota to nie tylko krótkotrwały stan, lecz poważne uszkodzenie. I choć mam ochotę zacząć panikować, nie robię nic w tym kierunku. Zwyczajnie leżę na łóżku, całkowicie nieruchomo, nieustannie mrużąc powieki z nadzieją, że lada chwila znów ujrzę znajome barwy i cienie.
– Straciłaś wzrok – oznajmia kobieta.
A jej wypowiedź to definitywny wyrok, kara śmierci dla kogoś, kto od niepamiętnych czasów zachwycał się barwami bezchmurnego nieba, uwielbiał przyglądać się przechodniom czy podziwiać grację, z jaką tancerze wykonywali swoje układy. Wszystko, co kiedyś stanowiło podstawową część mojego życia, w jednym momencie dobiega końca. Ta świadomość czyni mnie bezsilną, całkowicie bezradną. Jedyne, co potrafię zrobić, to wybuchnąć płaczem. A wraz ze łzami nadchodzi również złość, a raczej coś na wzór wściekłości, niezdolności do pogodzenia się z obecnym stanem rzeczy.
Nie mogę krzyczeć, powtarzam sobie, nie mogę.
– A Mel? Czy ona… żyje? – bełkoczę po chwili niewyraźnie, pragnąc jak najprędzej zmierzyć się z okrutną prawdą.
Niestety, przerażająca cisza, jaka zalega między nami, sprawia, że nie mam już żadnych wątpliwości co do wiadomości o śmierci mojej siostry. Niespodziewanie odnoszę wrażenie, że znajduję się w niebezpieczeństwie. Grunt usuwa się spod moich nóg, a jedyne, co uchroni mnie przed ostateczną zagładą, to ucieczka. Dlatego nie czekam ani chwili dłużej, zrywam ze swojego ciała wszystkie kabelki i zaczynam pędzić przed siebie.
– Melanie! Mel, odezwij się! – krzyczę, obijając się o ściany pomieszczenia. – Co oni ci zrobili?! – Błądzę rękami w poszukiwaniu ciała siostry.
Nie potrafię się uspokoić. Pozbawiona zmysłu wzroku, podejrzewam pielęgniarkę o bycie zimną morderczynią. Wpadam w panikę i dopiero głos mamy, najprawdopodobniej przebywającej w pokoju od dłuższego czasu, pozwala mi na powrót do rzeczywistości. 
– Darcy, skarbie… – mówi, lecz jej wypowiedź urywa się nagle, ustępując miejsca żałosnemu jękowi. – Ona nie żyje – wydusza z siebie ostatecznie.
A ja, gdy wreszcie uświadamiam sobie, co tak naprawdę usłyszałam, po prostu zastygam w bezruchu i pozwalam łzom swobodnie wylewać się z kącików moich oczu. Jednak słona ciecz, zamiast spływać swobodnie po policzkach, drąży wąskie kanaliki na powierzchni całej twarzy i zostaje wchłonięta przez starannie owinięty wokół materiał. Zdziwiona tym zjawiskiem, nerwowo dotykam swojej skóry, a w zasadzie przykrywających ją bandaży i nieoczekiwanie przyznaję, że z dawniej gładkich warstw pozostała tylko nierówna opuchlizna.
– Jestem potworem! – wykrzykuję.
A później po raz kolejny dociera do mnie, że już nie mam siostry.
Uczepiona pomiędzy własnym kalectwem a stratą ukochanej osoby, potrafię jedynie powstrzymywać szloch, który prędzej czy później i tak wypływa z mojego wnętrza, tyle tylko, że w znacznie brutalniejszej postaci. Jęczę i wiję się po podłodze niczym dzikie zwierzę posiadające tylko instynkt. W końcu żadne emocje nie są w stanie wyrazić tego, co właśnie przeżywam. Nie wiem, ile czasu mija, zanim ostatecznie się uspokajam. Pielęgniarka prowadzi mnie z powrotem do łóżka i podłącza do specjalistycznej aparatury, a mama zwyczajnie odchodzi. Słyszę jej kroki równie dokładnie jak krople deszczu obijające się o szyby. Mam wrażenie, że wszystkie zmysły z wyjątkiem wzroku odbieram teraz dwa razy wyraźniej. 
Odwracam się w kierunku okna, przygryzając kciuk niczym małe dziecko i zwyczajnie zasypiam, czekając na pojawienie się pierwszych koszmarów. Jednak zamiast nich nadchodzi nicość, w której trwam przez dłuższy czas, przewracając się z boku na bok. Czuję, że stopniowo tracę poczucie czasu. Nie mam pojęcia, czy wzeszło już słońce, czy na niebie wciąż widnieje księżyc. Choć tak czy inaczej nie jestem w stanie się o tym przekonać, kładę nogi na posadzce i momentalnie drętwieję w zetknięciu z zimnem kafelek, a drobne włoski pokrywające moją skórę stają dęba. Nie wytrzymam w bezczynności ani chwili dłużej, wiercąc się w łóżku, usilnie próbując nabierać powietrza do płuc, cały czas wierząc, że lada moment znów znajdę się w środku płonącego autobusu. Nieśmiało idę przed siebie, nawet jeśli krótki spacer po szpitalu ma skończyć się złamanym nosem czy licznymi upadkami. Delikatnie błądzę palcami po ścianie, uważnie badając jej chropowatą powierzchnię i dziękując w duchu, że jest o niebo bezpieczniejsza od moich wyobrażeń. gdy nagle zdaję sobie sprawę, że nie pamiętam, kiedy ostatnio brałam prysznic. Być może minęło już kilka dni od wypadku, a ja długo nie odzyskiwałam przytomności. Ta świadomość sprawia, że czym prędzej pragnę skierować się do łazienki. Przyspieszam więc i nieco śmielej przemierzam kolejne centymetry, lecz potykam się o nieznany przedmiot leżący na podłodze i padam jak długa. Zaraz potem zupełnie niespodziewanie czuję, jak coś ciężkiego uderza o moją głowę.
– Au! – jęczę cicho, domyślając się, że właśnie zostałam zaatakowana przez stojak na kroplówkę lub inną metalową rurę.
Zdenerwowana faktem, że nie jestem w stanie samodzielnie się poruszać, niezdarnie opieram dłonie o podłogę i próbuję wstać. Jednak kiedy czuję pod sobą grunt, doświadczam prawdziwego bezpieczeństwa. Dociera do mnie, że wcale nie chcę się podnosić. Tak czy inaczej wszystko, o czym marzyłam, rozpadło się na drobne kawałeczki. Studia na uniwersytecie w Bath, taniec, długo wyczekiwane wczasy na Teneryfie… cholera, straciłam wzrok, straciłam siostrę. Mogę tutaj tkwić z dala od rzeczywistości, nigdy nieprzygotowana na powrót do normalnego życia.
– Jeżeli chcesz iść do toalety, to znajdziesz ją po prawej stronie korytarza. A jeśli zamierzasz urządzać wycieczki po szpitalu, lepiej zrób to rano, a teraz wróć do łóżka – odzywa się nieznany mi, damski głos, najprawdopodobniej należący do młodej dziewczyny, może nawet będącej w moim wieku.
– Dziękuję – mruczę pod nosem niewyraźnie, kiedy rozlega się donośny dźwięk czyichś kroków.
– Co tu się stało? Z kim rozmawiałaś? Wracaj do łóżka! – pyta ktoś, najwyraźniej pielęgniarka, po czym podnosi z podłogi przedmiot, którym zostałam zaatakowana.
– Ja… nie wiem… – bełkoczę, całkowicie zdezorientowana.
Jak to „z kim rozmawiałam”?! Przecież nie jestem nienormalna, dokładnie słyszałam wypowiedź nieznajomej. Tylko dlaczego obecnie nie potrafię wyczuć innych śladów jej obecności? Już dawno nie czułam tak przerażającej bezradności - gdyby ktoś zapragnął, z łatwością uczyniłby zamęt w moim umyśle, wmówił niestworzone rzeczy, a następnie uznał za wariatkę. Choć wiem, że to bardzo daleko idący wniosek, mam wrażenie, że obecnie dążę do zupełnego postradania zmysłów.
– Czego tu szukałaś o tak późnej porze? – zagaja pracownica szpitala swoim niskim, chropowatym głosem, a następnie odchrząkuje.
– Chciałam wziąć prysznic – odpowiadam.
– Przykro mi, ale twoje oparzenia są zbyt rozległe, byś tak po prostu je moczyła. Ufam, że jesteś na tyle rozsądna, by nie zrobić niczego głupiego, dlatego zaprowadzę cię do łazienki, odłączę od kroplówki, a później zmienię opatrunek. A na porządną kąpiel będziesz musiała jeszcze troszkę zaczekać – dodaje, a następnie chwyta mnie za nadgarstek i wykonuje jeden, krótki ruch, dzięki któremu ciekła substancja przestaje wpływać do moich żył.
– Przepraszam, nie znam się na medycznych sprawach. Z resztą sobie poradzę, wiem, gdzie iść – oznajmiam i zaczynam nieśmiało maszerować do przodu, wolno stawiając kroki, rzecz jasna z zamiarem całkowitego zignorowania poleceń pracownicy.
Przez chwilę wydaje mi się, że czuję na sobie wzrok kobiety, ale bardzo szybko odkładam tę myśl na bok. Niestety nie jestem w stanie rozgraniczyć moich wyobrażeń od rzeczywistości. Kiedy wreszcie docieram do toalety, momentalnie próbuję zdjąć drażniące bandaże pokrywające niemal całą powierzchnię mojego ciała, niestety wraz z nim odrywając poszczególne płaty skóry. Mierzę się z bólem tysiąc razy silniejszym, lecz łudząco podobnym do odklejania plastra. Po zdjęciu spodni znów odnoszę wrażenie, że pewien nieznany osobnik właśnie przyłożył do mojego uda płonącą pochodnię. Dlatego też nie czekam ani chwili dłużej, szybko odnajduję kran, odkręcam go i wkładam nogę pod bieżącą wodę. Efekt jest wręcz przeciwny do zamierzonego. Wszechmocny ogień ogarnia mnie od środka, dociera do pojedynczych tkanek, przez co mogę jedynie upaść na ziemię i zacząć krzyczeć. Na szczęście do pokoju szybko wpada pielęgniarka, z powrotem podłącza mnie do kroplówki, a następnie czeka, aż się uspokoję. Daremnie, ponieważ mój wrzask szybko przeradza się w płacz, zapewne ku jej niezadowoleniu.
– Ostrzegałam cię…  – szepcze kobieta.
Najwyraźniej próbuje odgrywać rolę pocieszycielki i oskarżycielki jednocześnie.
 – Wie… wiem… po prostu nie mogłam już dłużej tego wytrzymać. Chciałam zrobić coś zupełnie sama, bez… bez niczyjej pomocy – odzywam się nieskładnie, spoglądając na pielęgniarkę niewidomymi oczyma.
­– Spokojnie, przyzwyczaisz się. Przed tobą jeszcze długa droga, ale zapewniam cię – bez wzroku również można żyć – dodaje, a ja momentalnie pragnę przelać na nią całą złość.
Nikogo nie prosiłam o tamten wypadek. Chciałam zwyczajnie dotrzeć do szkoły, tak jak każdego innego dnia. Pragnęłam pokłócić się z Rogerem, oszukiwać na teście u pani Winchester, a później z impetem wybiec z tamtego okropnego budynku i pognać na lekcje tańca. Poprosić Melanie o ugotowanie obiadu w zamian za pomoc w zadaniu z matematyki, obejrzeć po raz setny ten sam odcinek „Pan wzywał, Milordzie”, stoczyć z mamą zaciętą walkę o pilota, by ostatecznie położyć się spać o nienaturalnie późnej porze.
 Wbrew pozorom uwielbiałam swoje nudne życie, a teraz żadnymi słowami nie potrafię wyrazić, jak bardzo za nim tęsknię. Odebrano mi wszystko, co niegdyś mnie definiowało, wrzucono na głęboką wodę i kazano utrzymać się na jej powierzchni przy nieposiadaniu umiejętności pływania.
Do sali zostaję przywieziona na wózku inwalidzkim, następnie położona na łóżku i ponownie opatrzona. Jęczę z bólu, kiedy kobieta zmienia mi resztę bandaży, wdychając przez nozdrza nieprzyjemny zapach otwartych ran. Jestem niczym więcej niż żywym mięsem. Wymęczonym, spalonym, obrzydliwym mięsem.
Nie wiem, jak długo nie wykonuję nawet pojedynczego ruchu. Słyszę pielęgniarki czy lekarzy przechodzących obok mojego posłania i, choć chcę zasypać ich dziesiątkami pytań, nie odzywam się ani słowem, zbyt przerażona prawdopodobnymi odpowiedziami. Zapewne jeszcze przez jakiś czas trwałabym w błogim stanie wegetacji, gdyby nie ten sam głos, który usłyszałam dzisiaj w nocy.
– Wiem, co czujesz, młoda. Też przez to przechodziłam.
– Odejdź – proszę cicho, niezmiernie zirytowana ponownym pojawieniem się nieznajomej, która ostatnio przysporzyła mi tak wielu kłopotów.
– Spokojnie, nie nerwowo. Przyszłam tutaj, żeby ci pomóc, a ty się tak odpłacasz?
– Może najpierw raczysz mnie poinformować, kim w ogóle jesteś?! Pojawiasz się ni stąd, ni zowąd, a później niespodziewanie znikasz – mówię twardo ze świadomością, że najprawdopodobniej brzmię jak wariatka.

– Wybacz, nie chciałam wchodzić w drogę pracownikom. A co do twojego pytania, to nazywam się Greta Tailor i mieszkam tutaj od… jakichś dwudziestu lat.