"Kiedy zamykam oczy, widzę Twoją twarz, kiedy idę niemal czuję Twoją dłoń w mojej. To jest we mnie wciąż żywe, lecz o ile kiedyś przynosiło mi pociechę, to teraz sprawia mi ból."
Nicholas Sparks
Na pewno się
przesłyszałam. To niemożliwe, by ktoś przebywał w szpitalu tak długo, w dodatku
uznając ten okropny budynek za dom. Zapewne gdyby nie mój wewnętrzny smutek,
wybuchłabym teraz śmiechem.
– A tak
naprawdę? – pytam.
– Co
naprawdę? Przecież ci powiedziałam.
– Nie mam
ochoty na wysłuchiwanie głupich żartów – dodaję.
– Dlaczego mi
nie wierzysz?! Cholera… jesteś pierwszą osobą, która mnie słyszy od kilkunastu lat i nawet nie potrafimy w spokoju porozmawiać.
Wypowiedź
dziewczyny ostatecznie odbiera mi mowę. Nie
rozumiem, co chce mi przekazać swoim monologiem, a raczej – nie chcę rozumieć.
Wtedy z pewnością uwierzyłabym, że wciąż śnię, że ten przerażający wypadek
wcale nie miał miejsca, a ponownego powrotu do rzeczywistości zwyczajnie bym
nie zniosła.
– No dobrze,
jak wolisz, nie będę cię do niczego zmuszać
– wzdycha Greta, a w jej głosie z łatwością wyczuwam wszechobecne
rozczarowanie. – Trochę szkoda, bo wydawałaś się naprawdę ciekawą osobą…
– Czego ode
mnie oczekujesz? – pytam nagle, by nie sprawiać jej dodatkowej przykrości.
Sama nie
wiem, dlaczego to robię. Przecież duchy nie istnieją.
W takim razie
kim jest moja nowa znajoma? Na pewno nie wytworem umysłu – w końcu wskazała mi
poprawną drogę do łazienki. A jeśli to naprawdę istota z tamtego świata, w który jeszcze do niedawna nie wierzyłam? Choć
próbuję trzymać się w ryzach racjonalności, twarde dowody stopniowo burzą mój
światopogląd, a przez tę nieznośną świadomość zaczynam się bać. Boję się
nieznanego, niezrozumiałego, czegoś, co wykracza poza moje granice pojmowania rzeczywistości,
a przez to jest śmiertelnie niebezpieczne.
– Chciałabym
tylko, żebyś przyjęła moją pomoc. Nic wielkiego, prawda? – proponuje
dziewczyna, a ja spoglądam na nią ślepo z bezradnością.
Nie mam już
sił nawet na tak banalną czynność jak wysłuchiwania porad Grety. Jedyne o czym
marzę w chwili obecnej, to święty spokój, czas na przemyślenie pewnych spraw
oraz pogodzenie się z losem, dlatego też, ignorując wszelkie zasady dobrego
wychowania, kładę głowę na poduszce i przymykam powieki. Nieznośne łzy wciąż
cisną mi się do oczu, gdy tylko przypominam sobie o Mel. Nigdy nie
przypuszczałam, że świadomość utraty siostry będzie aż tak dobijająca. Choć
przez ostatnie lata niewiele nas łączyło, teraz mimowolnie myślę o wszystkich
chwilach, kiedy to nieustannie trzymałyśmy się razem. A w trakcie wypadku?
Zostałyśmy brutalnie rozdzielone. Nawet nie zdążyłam się pożegnać, powiedzieć,
jak bardzo ją kocham. Może gdybym zareagowała odpowiednio szybko, nie doszłoby
do tragedii… w końcu moja siostra nie zasługiwała na śmierć. Miała przed sobą
świetlaną przyszłość, czekała na realizację marzeń, zawsze otoczona wianuszkiem
przyjaciół, u boku swojego chłopaka, Matta, pełna energii, radosna, pomocna.
Bez obecności
Melanie czuję się niepełna, jakby ktoś wyrwał mi cząstkę serca i zmiażdżył ją
na moich oczach.
– Dobrze, w
takim razie pomilczymy – oznajmia Greta, a mnie niespodziewanie owiewa zimne
powietrze, zupełnie jakby ktoś otworzył okno w pokoju.
Od tej pory
nie odczuwam żadnych śladów obecności dziewczyny. Nie wiem konkretnie, ile dni trwa podobna cisza, przerywana częstymi wizytami lekarzy i pielęgniarek,
badaniami, odwiedzinami nieustannie płaczącej mamy. Samotność sprawia, że coraz
głębiej pogrążam się we własnej rozpaczy. Stopniowo zaczynam żałować, że
pozwoliłam odejść mojej tajemniczej znajomej. W wychodzeniu z łóżka nie widzę
najmniejszego sensu, zwłaszcza biorąc pod uwagę moją ślepotę. Świat już nie
jest taki sam bez zmysłu wzroku… pusty, bezbarwny, nudny. Nie wabi kolorami,
nie informuje o nowym dniu, nie ukazuje lampy wskazującej drogę. Przez
to wydaje mi się, że podzielę los Grety, a nawet jeśli wyjdę ze szpitala, nie
zastanę tam nowego życia.
Nieoczekiwanie
wieczna monotonia zostaje przerwana przez pojawienie się w mojej sali dotąd
nieznanej mi osoby. Jej obecność zwiastuje szmer otwieranych drzwi i
skrzypienie materaca ugiętego pod ciężarem czyjegoś ciała.
– Dzień
dobry, Darcy – odzywa się ktoś grubym, męskim głosem, a ja momentalnie zbieram
się do ucieczki.
Ze względu na
nieumiejętność odbierania ważnych bodźców teraz niemal wszystko uznaję za
potencjalne zagrożenie. Czuję się bezbronna wobec świata, który nagle wydaje mi
się niesamowicie duży i niebezpieczny, lecz mimo to mówię odważnie:
– Kim pan
jest?
– Doktor
Hopffer, chirurg plastyczny.– oznajmia, po czym odchrząkuje i pociąga nosem. –
Od dzisiaj ja się tobą zajmę. Doktor Bunch złamała rękę i nie będzie w stanie
przeprowadzić odpowiednich badań – dodaje. – Może lepiej na początku powiesz
mi, jak się czujesz?
Mija dłuższa
chwila, zanim zaczynam zastanawiać się nad odpowiedzią. Nie jestem pewna, czy
mogę zaufać nowopoznanemu lekarzowi, lecz ostatecznie odpowiadam zgodnie z
prawdą.
– Nie
najlepiej. Oparzenia non stop mnie pieką.
– W takim
razie mam dla ciebie dobrą wiadomość! – oznajmia mężczyzna z entuzjazmem i
głośno klaszcze w dłonie niczym małe dziecko, które właśnie dostało wymarzoną
zabawkę. – Komórki macierzyste już są przygotowane, a więc jutro czeka cię
przeszczep skóry.
– Co takiego? – wyrywam się niespodziewanie,
po czym, zawstydzona, zatykam usta dłonią.
Może to
dziwne, lecz początkowo, zamiast się cieszyć, jestem przerażona tą informacją.
W gruncie rzeczy zawsze lubiłam samą siebie. Przepadałam za przeglądaniem się w
lustrze czy fotografowaniem się starym polaroidem. Jednak te czasy minęły
bezpowrotnie, a ja wciąż nie umiem przyzwyczaić się do obecnego stanu rzeczy.
Transplantacja byłaby kwintesencją wszystkich pożegnań, jakie ostatnio mnie
spotkały, dlatego też nie czuję się na nią gotowa. Zwyczajnie ciągle jestem związana z tamtym życiem.
– Nie bój
się, mała – dodaje doktor, zauważając moje zdenerwowanie. – Znam się na rzeczy,
robię to nie po raz pierwszy.
– Domyślam
się… po prostu ostatnio tak wiele się dzieje… chyba nawet zbyt wiele.
– Spokojnie!
Przecież nie przeszczepię ci mózgu, tylko skórę. To, co masz pod nią pozostanie
takie samo – mówi, jakby rozbawiony moimi obawami.
Choć to
nienaturalne, jego pogodne przysposobienie zaczyna mi się udzielać. Kącik moich
ust unosi się delikatnie do góry, tworząc niemrawy uśmiech.
– Wybacz nieuprzejmość.
Zapomniałem ci się pokazać – dodaje niespodziewanie i, zanim zdążam go
uświadomić, że jestem niewidoma, ten chwyta moją ręką, a następnie przykłada ją
do swojej twarzy.
Początkowo
bardzo dziwię się zachowaniu mężczyzny, lecz z czasem zaczynam rozumieć, że
dzięki temu mimowolnie zarysowuję w umyśle wyraźny wizerunek doktora. Wyczuwam
jego nierówne zmarszczki, twarde włosy na brodzie i orli nos. Zupełnie tak,
jakbym potrafiła to wszystko zobaczyć.
–Dziękuję –
mówię, zadowolona z poznania nowej sztuczki. – To bardzo przydatna metoda, ale
póki co mam nadzieję, że za jakiś czas nie będę już musiała jej stosować.
Sama nie
wiem, dlaczego o tym wspominam. Przecież do tej pory byłam zbyt przerażona
prawdopodobną negatywną odpowiedzią, by chociaż zadać pytanie dotyczące mojej
ślepoty. Jednak tym razem przyjazne nastawienie lekarza sprawia, że przestaję
się bać. Niestety szybko zaczynam żałować swojej decyzji – cisza zalegająca
między nami stopniowo staje się krępująca, a ja nie potrafię znieść wątpliwości kotłujących się pod moją kopułą.
– Przykro mi,
ale nerwy wzroku w twoich oczach zostały uszkodzone, co jest zmianą
nieodwracalną – oznajmia doktor z troską w głosie.
I mimo że nie
spodziewałam się innej odpowiedzi, odczuwam ujmujące rozczarowanie związane z
odejściem lichej nadziei.
– Wiem, że na
chwilę obecną bycie niewidomym… to dla ciebie koniec świata, ale z czasem
zrozumiesz, jak bardzo… jak bardzo się myliłaś – kontynuuje mężczyzna, uważnie
dobierając słowa, żeby przypadkiem nie doprowadzić mnie do stanu całkowitego
załamania psychicznego. – Widzę po tobie, że jesteś silna… dasz sobie radę bez
najmniejszych problemów. Oczywiście, początki nigdy nie należą do
najłatwiejszych, jednak z dnia na dzień będzie coraz lepiej, przysięgam.
W tym momencie
wywody chirurga zostają przerwane przez przenikliwy dźwięk pagera.
–
Przepraszam… praca wzywa – mówi z ukrywaną ulgą, a następnie, bez zbędnych
ceregieli, wstaje z łóżka i wychodzi z pomieszczenia, zostawiając mnie samą z
tysiącem niewypowiedzianych pytań.
W tym
momencie zaczynam też żałować, że potraktowałam Gretę jak ostatniego śmiecia. Tęsknię
za czyjąś obecnością, a w pierwszych dniach pobytu w szpitalu zapewniła mi ją
właśnie ona. Może naprawdę wariuję, tęskniąc za nieistniejącym bytem, jednak wszelkie
zasady racjonalności, które do niedawna uparcie wyznawałam, tak czy inaczej
zostały złamane, więc ignorowanie
obecności dziewczyny byłoby zwykłym absurdem. Odczuwam uporczywą potrzebę
rozmowy z kimkolwiek. Dawniej w takich momentach zwykle zwracałam się o pomoc
do Melanie, niezależnie od tego, czy chodziło o wybór stroju czy o podjęcie
jakiejś ważnej, przyszłościowej decyzji. Siostra zawsze znajdowała się w pogotowiu, choć
nasze konwersacje zazwyczaj kończyły się kłótniami. Należałyśmy do różnych
środowisk, lecz łączyła nas wspólna przeszłość: ten sam, duży domek dla lalek,
tradycja pieczenia naleśników na urodziny mamy, co zawsze omal nie skutkowało
podpaleniem kuchni czy otworzenie własnego „salonu fryzjerskiego” oferującego
nierówne strzyżenie czy farbowanie włosów w plakatówkach. Cała masa wspomnień
będących już tylko wspomnieniami symbolizującymi zamknięty rozdział w moim
życiu. I to wszystko przez spóźnienie na jeden cholerny autobus. Dlaczego wtedy
nie zdecydowałyśmy się pójść na piechotę?! Przecież w tym przypadku Mel nadal
by żyła. Musiała umrzeć przez jedną idiotyczną decyzję. Ona – ta, która niegdyś
miała w sobie nieograniczone zasoby energii i przelewała ją na innych.
Na podobnych
refleksjach mija mi kolejny dzień. Jestem tak zaprzątnięta myślami o Melanie,
że nie znajduję czasu na stres związany ze zbliżającą się operacją, dlatego gdy
doktor Hopffer ponownie wchodzi do mojego pokoju, nie potrafię powstrzymać
zaskoczenia.
– Dzień
dobry, moja mała – wita się tym samym, poczciwym głosem. – Przygotowana na
zabieg?
– Mhm –
mruczę pod nosem, próbując ukryć kłamstwo.
Wciąż nie
potrafię zrozumieć, że lada chwila grupa chirurgów zacznie mnie kroić na
metalowym stole. Przez utratę wzroku wszystko wydaje mi się teraz mało
prawdopodobne, zupełnie jakbym nieustannie śniła.
– Nie ma się
czego bać. Zaraz przyjdzie tutaj anestezjolog i wprowadzi cię w narkozę,
niczego nawet nie poczujesz. Twoja mama podpisała już zgodę i zapłaciła za
pobranie komórek macierzystych, więc możesz być spokojna o wszelkie
formalności…
– Mama? –
wykrzykuję nagle, przerywając doktorowi.
Tak naprawdę
z jego monologu wyłapałam tylko to jedno znaczące słowo dotyczące Helen Morgan,
osoby, która wydała mnie na świat.
– Tak, tak…
była u mnie wczoraj.
Choć wiem, że
nie jestem jedynym cierpiącym członkiem naszej rodziny, denerwuje mnie jej
bierne zachowanie. Ostatnio przychodzi naprawdę rzadko, a jeśli już wstąpi do
mojej sali, nie robi nic poza niekończącym się wyciem. Czasem chciałabym się do
niej przytulić jak za dawnych czasów, powiedzieć, co tak naprawdę leży mi na
sercu i wsłuchać się w głos kobiety mówiący „wszystko będzie dobrze”.
Niestety,
żadne z moich życzeń nie zdąża się spełnić, ponieważ wkrótce w pomieszczeniu
pojawia się drugi z doktorów. Mam wrażenie, że utyka na jedną nogę, ponieważ
jego kroki słyszę dość nierównomiernie. Odchrząkuje, po czym bez słowa przykłada mi do
ust dziwną maskę. Rzecz jasna, nie pozwalam mu na takie działanie. Zaczynam szamotać się z przerażeniem. Czuję się niepewnie, gdy nie potrafię kontrolować
otoczenia, dlatego też odruchowo traktuję anestezjologa jako mojego nowego
wroga. Wiem, że jestem w tym sama, a tylko nadmierna przezorność pozwoli mi na
przetrwanie.
– Bronosn,
wytłumaczysz może pacjencie najpierw, co tak naprawdę zamierzasz zrobić? – mówi
Hopffer z przekąsem.
Nie ukrywam,
że w głębi duszy dziękuję mu za tę interwencję.
– Eeh… to…
gaz usypiający – oznajmia wyraźnie zirytowany doktor, by po raz kolejny przytknąć
mi do twarzy gumowe tworzywo.
Tym razem
staram się zachować spokój, co przychodzi mi z dodatkową łatwością, biorąc pod
uwagę rezultat działanie substancji. Z czasem zostaję zmuszona do przymknięcia
powiek. Stopniowo odpływa cały ból, niepokój, a ja pogrążam się w
nieistniejącej, sennej krainie.
– Zawsze uważałam, że ciotka Caroline
urodziła się bez mózgu – stwierdza Mel, siadając obok mnie na łóżku. – Chcesz?
– wtrąca, podkładając mi pod nos paczkę chipsów.
– Nie – mruczę, by ostatecznie
zmienić zdanie i poczęstować się ziemniaczanym krążkiem.
– Nie wierzę, że tak powiedziała. Przecież w
latino chodzi o pokazanie swoich wdzięków, a to nijak wiąże się z „byciem
ladacznicą”. W każdym razie nie powinnaś
przejmować się tą idiotką rodem z średniowiecza. Cudownie dziś zatańczyłaś.
– Wow! Cóż za odmiana. Muszę to zapisać w
kalendarzu: „Melanie jest dla mnie miła”!
– Oj tak? W takim razie cofam, to co
powiedziałam – dodaje energicznie, po czym rzuca w moim kierunku miękkiego
jaśka.
Niestety, zamiast trafić prosto do celu,
poduszka uderza o lampę, która na szczęście, mimo kilku niebezpiecznych ruchów,
pozostaje na swoim miejscu. Obie zgodnie oddychamy z ulgą, a następnie
wybuchamy śmiechem. Kiedy do pokoju wchodzi mama, patrzy na nas ze zdziwieniem,
lecz chwilę później również zaczyna chichotać jak mała dziewczynka. Siada obok
mnie, w rękach dzierżąc jeszcze nieotwartą paczkę żelków.
– To co? Gotowe na powystępową wyżerkę, moje
najzdolniejsze córeczki? – pyta, a następnie całuje nas po głowach.
Czuję jej łagodne, lawendowe perfumy, miękkie,
lecz spracowane dłonie. Widzę pełne ciepła spojrzenie, drobne zmarszczki pod
niebieskimi oczyma i radosny uśmiech. Dostrzegam także ostre rysy twarzy mojej
siostry, śnieżnobiałe zęby dziewczyny czy charakterystyczny, kolorowy strój.
Wszystkie trzy znajdujemy się w niedużym, przyciemnionym
pokoju, otoczone przez ściany w kolorze bezchmurnego nieba – takiego, jakie
można zaobserwować późnym latem, zwiastującego nadejście zimnej jesieni. Nie
panuje tutaj zadowalający porządek. Różnorakie papiery czy ubrania są porozrzucane
dosłownie wszędzie, lecz dzięki tym małym aspektom czuję, że jestem w domu.
Dosłownie cały wieczór spędzamy w swoim
towarzystwie, śmiejąc się i rozmawiając wesoło. W obecności bliskich potrafię
dostrzec prawdziwe szczęście, dlatego pragnę pozwolić tym magicznym chwilom
trwać w nieskończoność. Niestety, mój umysł nieoczekiwanie zaczyna odbierać
ciche nawoływania doktora Hopffera.
Obraz wspomnień odpływa, a ja powracam do rzeczywistości ze świadomością,
że od tej pory kolory będę widziała już tylko w snach.
– Jesteś z
nami, Darcy? – odzywa się, a ja posłusznie kiwam głową.
Gdzieś w
głębi duszy myślę sobie, że wybudzenie mnie z narkozy to okrutny błąd, że
powinnam zostać tam, gdzie panował nieskończony spokój, gdzie wszystko zdawało
się tak niepowtarzalnie żywe, wybuchało wulkanem braw.
– Podamy ci
morfinę, ponieważ możesz teraz odczuwać silny ból – tłumaczy. – To sprawi, że
będziesz nieco otępiała. Powiem ci jeszcze tyle: operacja przebiegła bez
zbędnych komplikacji, wyglądasz jak nowonarodzona, moja mała!
Słowa lekarza
sprawiają, że odruchowo dotykam swojej twarzy. Niestety, obecnie owinięto ją
bandażami, przez co przekonanie się o rzeczywistej strukturze skóry
należy do czynności niemożliwych. Wzdycham więc cicho z rezygnacją, lecz mimo wszystko
mówię:
– Dziękuję!
Szkoda tylko,
że tak czy inaczej nie zobaczę nowej „mnie” w lustrze. Pozostaje mi jedynie
wierzyć, że nareszcie przestanę odstraszać innych swoim wyglądem poparzonego
potwora. I nagle, jak na zawołanie, znajduję potwierdzenie podobnych domysłów w
osobie Grety.
– Młoda,
zapewniam cię – teraz będziesz piękna jak ta lala – oznajmia, a ja nie mogę
powstrzymać radości związanej z obecnością ducha dziewczyny. – Erik to
profesjonalista. Jest malarzem, tyle tylko, że ze skalpelem w ręku…
– Jak dobrze cię słyszeć! – przerywam jej nieco zbyt głośno, z trudem
próbując zachować trzeźwość umysłu.
Niestety, leki powoli zaczynają działać, a ja przestaję kontrolować
swoje działania, przez co omal nie rzucam się nieistniejącej dziewczynie na
szyję.
– Łoł, nie spodziewałam się takiej reakcji z twojej strony –
stwierdza szczerze. – Nie po tym, jak ostatnio mnie potraktowałaś.
– Przepraszam… potrzebowałam czasu na przemyślenie niektórych spraw –
odpowiadam cicho, po raz kolejny uświadamiając sobie, jak podle się zachowałam.
– Nic nie szkodzi – dodaje Greta swoim ciepłym, melodyjnym głosem. – Doskonale
cię rozumiem... czasem nadchodzą chwile, kiedy nawet rzeczywistość wydaje się nam
najbardziej nierealną rzeczą pod słońcem.
– Święta prawda – mówię, by po kilku minutach znów zapaść w długi,
niekontrolowany sen spowodowany reakcją organizmu na morfinę.