środa, 15 kwietnia 2015

Rozdział II


"Kiedy za­mykam oczy, widzę Twoją twarz, kiedy idę niemal czuję Twoją dłoń w mo­jej. To jest we mnie wciąż żywe, lecz o ile kiedyś przy­nosiło mi po­ciechę, to te­raz spra­wia mi ból."
Nicholas Sparks


Na pewno się przesłyszałam. To niemożliwe, by ktoś przebywał w szpitalu tak długo, w dodatku uznając ten okropny budynek za dom. Zapewne gdyby nie mój wewnętrzny smutek, wybuchłabym teraz śmiechem.
– A tak naprawdę? – pytam.
– Co naprawdę? Przecież ci powiedziałam.
– Nie mam ochoty na wysłuchiwanie głupich żartów – dodaję.
– Dlaczego mi nie wierzysz?! Cholera… jesteś pierwszą osobą, która mnie słyszy od kilkunastu lat i nawet nie potrafimy w spokoju porozmawiać.
Wypowiedź dziewczyny ostatecznie odbiera mi mowę.  Nie rozumiem, co chce mi przekazać swoim monologiem, a raczej – nie chcę rozumieć. Wtedy z pewnością uwierzyłabym, że wciąż śnię, że ten przerażający wypadek wcale nie miał miejsca, a ponownego powrotu do rzeczywistości zwyczajnie bym nie zniosła.
– No dobrze, jak wolisz, nie będę cię do niczego zmuszać  – wzdycha Greta, a w jej głosie z łatwością wyczuwam wszechobecne rozczarowanie. – Trochę szkoda, bo wydawałaś się naprawdę ciekawą osobą…
– Czego ode mnie oczekujesz? – pytam nagle, by nie sprawiać jej dodatkowej przykrości.
Sama nie wiem, dlaczego to robię. Przecież duchy nie istnieją.
W takim razie kim jest moja nowa znajoma? Na pewno nie wytworem umysłu – w końcu wskazała mi poprawną drogę do łazienki. A jeśli to naprawdę istota z tamtego świata, w który jeszcze do niedawna nie wierzyłam? Choć próbuję trzymać się w ryzach racjonalności, twarde dowody stopniowo burzą mój światopogląd, a przez tę nieznośną świadomość zaczynam się bać. Boję się nieznanego, niezrozumiałego, czegoś, co wykracza poza moje granice pojmowania rzeczywistości, a przez to jest śmiertelnie niebezpieczne.
– Chciałabym tylko, żebyś przyjęła moją pomoc. Nic wielkiego, prawda? – proponuje dziewczyna, a ja spoglądam na nią ślepo z bezradnością.
Nie mam już sił nawet na tak banalną czynność jak wysłuchiwania porad Grety. Jedyne o czym marzę w chwili obecnej, to święty spokój, czas na przemyślenie pewnych spraw oraz pogodzenie się z losem, dlatego też, ignorując wszelkie zasady dobrego wychowania, kładę głowę na poduszce i przymykam powieki. Nieznośne łzy wciąż cisną mi się do oczu, gdy tylko przypominam sobie o Mel. Nigdy nie przypuszczałam, że świadomość utraty siostry będzie aż tak dobijająca. Choć przez ostatnie lata niewiele nas łączyło, teraz mimowolnie myślę o wszystkich chwilach, kiedy to nieustannie trzymałyśmy się razem. A w trakcie wypadku? Zostałyśmy brutalnie rozdzielone. Nawet nie zdążyłam się pożegnać, powiedzieć, jak bardzo ją kocham. Może gdybym zareagowała odpowiednio szybko, nie doszłoby do tragedii… w końcu moja siostra nie zasługiwała na śmierć. Miała przed sobą świetlaną przyszłość, czekała na realizację marzeń, zawsze otoczona wianuszkiem przyjaciół, u boku swojego chłopaka, Matta, pełna energii, radosna, pomocna.
Bez obecności Melanie czuję się niepełna, jakby ktoś wyrwał mi cząstkę serca i zmiażdżył ją na moich oczach.
– Dobrze, w takim razie pomilczymy – oznajmia Greta, a mnie niespodziewanie owiewa zimne powietrze, zupełnie jakby ktoś otworzył okno w pokoju.
Od tej pory nie odczuwam żadnych śladów obecności dziewczyny. Nie wiem konkretnie, ile dni trwa podobna cisza, przerywana częstymi wizytami lekarzy i pielęgniarek, badaniami, odwiedzinami nieustannie płaczącej mamy. Samotność sprawia, że coraz głębiej pogrążam się we własnej rozpaczy. Stopniowo zaczynam żałować, że pozwoliłam odejść mojej tajemniczej znajomej. W wychodzeniu z łóżka nie widzę najmniejszego sensu, zwłaszcza biorąc pod uwagę moją ślepotę. Świat już nie jest taki sam bez zmysłu wzroku… pusty, bezbarwny, nudny. Nie wabi kolorami, nie informuje o nowym dniu, nie ukazuje lampy wskazującej drogę.   Przez to wydaje mi się, że podzielę los Grety, a nawet jeśli wyjdę ze szpitala, nie zastanę tam nowego życia.
Nieoczekiwanie wieczna monotonia zostaje przerwana przez pojawienie się w mojej sali dotąd nieznanej mi osoby. Jej obecność zwiastuje szmer otwieranych drzwi i skrzypienie materaca ugiętego pod ciężarem czyjegoś ciała.
– Dzień dobry, Darcy – odzywa się ktoś grubym, męskim głosem, a ja momentalnie zbieram się do ucieczki.
Ze względu na nieumiejętność odbierania ważnych bodźców teraz niemal wszystko uznaję za potencjalne zagrożenie. Czuję się bezbronna wobec świata, który nagle wydaje mi się niesamowicie duży i niebezpieczny, lecz mimo to mówię odważnie:
– Kim pan jest?
– Doktor Hopffer, chirurg plastyczny.– oznajmia, po czym odchrząkuje i pociąga nosem. – Od dzisiaj ja się tobą zajmę. Doktor Bunch złamała rękę i nie będzie w stanie przeprowadzić odpowiednich badań – dodaje. – Może lepiej na początku powiesz mi, jak się czujesz?
Mija dłuższa chwila, zanim zaczynam zastanawiać się nad odpowiedzią. Nie jestem pewna, czy mogę zaufać nowopoznanemu lekarzowi, lecz ostatecznie odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Nie najlepiej. Oparzenia non stop mnie pieką.
– W takim razie mam dla ciebie dobrą wiadomość! – oznajmia mężczyzna z entuzjazmem i głośno klaszcze w dłonie niczym małe dziecko, które właśnie dostało wymarzoną zabawkę. – Komórki macierzyste już są przygotowane, a więc jutro czeka cię przeszczep skóry.
 – Co takiego? – wyrywam się niespodziewanie, po czym, zawstydzona, zatykam usta dłonią.
Może to dziwne, lecz początkowo, zamiast się cieszyć, jestem przerażona tą informacją. W gruncie rzeczy zawsze lubiłam samą siebie. Przepadałam za przeglądaniem się w lustrze czy fotografowaniem się starym polaroidem. Jednak te czasy minęły bezpowrotnie, a ja wciąż nie umiem przyzwyczaić się do obecnego stanu rzeczy. Transplantacja byłaby kwintesencją wszystkich pożegnań, jakie ostatnio mnie spotkały, dlatego też nie czuję się na nią gotowa. Zwyczajnie ciągle jestem związana z tamtym życiem.
– Nie bój się, mała – dodaje doktor, zauważając moje zdenerwowanie. – Znam się na rzeczy, robię to nie po raz pierwszy.
– Domyślam się… po prostu ostatnio tak wiele się dzieje… chyba nawet zbyt wiele.
– Spokojnie! Przecież nie przeszczepię ci mózgu, tylko skórę. To, co masz pod nią pozostanie takie samo – mówi, jakby rozbawiony moimi obawami.
Choć to nienaturalne, jego pogodne przysposobienie zaczyna mi się udzielać. Kącik moich ust unosi się delikatnie do góry, tworząc niemrawy uśmiech.
– Wybacz nieuprzejmość. Zapomniałem ci się pokazać – dodaje niespodziewanie i, zanim zdążam go uświadomić, że jestem niewidoma, ten chwyta moją ręką, a następnie przykłada ją do swojej twarzy.
Początkowo bardzo dziwię się zachowaniu mężczyzny, lecz z czasem zaczynam rozumieć, że dzięki temu mimowolnie zarysowuję w umyśle wyraźny wizerunek doktora. Wyczuwam jego nierówne zmarszczki, twarde włosy na brodzie i orli nos. Zupełnie tak, jakbym potrafiła to wszystko zobaczyć.
–Dziękuję – mówię, zadowolona z poznania nowej sztuczki. – To bardzo przydatna metoda, ale póki co mam nadzieję, że za jakiś czas nie będę już musiała jej stosować.
Sama nie wiem, dlaczego o tym wspominam. Przecież do tej pory byłam zbyt przerażona prawdopodobną negatywną odpowiedzią, by chociaż zadać pytanie dotyczące mojej ślepoty. Jednak tym razem przyjazne nastawienie lekarza sprawia, że przestaję się bać. Niestety szybko zaczynam żałować swojej decyzji – cisza zalegająca między nami stopniowo staje się krępująca, a ja nie potrafię znieść wątpliwości kotłujących się pod moją kopułą.
– Przykro mi, ale nerwy wzroku w twoich oczach zostały uszkodzone, co jest zmianą nieodwracalną – oznajmia doktor z troską w głosie.
I mimo że nie spodziewałam się innej odpowiedzi, odczuwam ujmujące rozczarowanie związane z odejściem lichej nadziei.
– Wiem, że na chwilę obecną bycie niewidomym… to dla ciebie koniec świata, ale z czasem zrozumiesz, jak bardzo… jak bardzo się myliłaś – kontynuuje mężczyzna, uważnie dobierając słowa, żeby przypadkiem nie doprowadzić mnie do stanu całkowitego załamania psychicznego. – Widzę po tobie, że jesteś silna… dasz sobie radę bez najmniejszych problemów. Oczywiście, początki nigdy nie należą do najłatwiejszych, jednak z dnia na dzień będzie coraz lepiej, przysięgam.
W tym momencie wywody chirurga zostają przerwane przez przenikliwy dźwięk pagera.
– Przepraszam… praca wzywa – mówi z ukrywaną ulgą, a następnie, bez zbędnych ceregieli, wstaje z łóżka i wychodzi z pomieszczenia, zostawiając mnie samą z tysiącem niewypowiedzianych pytań.
W tym momencie zaczynam też żałować, że potraktowałam Gretę jak ostatniego śmiecia. Tęsknię za czyjąś obecnością, a w pierwszych dniach pobytu w szpitalu zapewniła mi ją właśnie ona. Może naprawdę wariuję, tęskniąc za nieistniejącym bytem, jednak wszelkie zasady racjonalności, które do niedawna uparcie wyznawałam, tak czy inaczej zostały złamane, więc  ignorowanie obecności dziewczyny byłoby zwykłym absurdem. Odczuwam uporczywą potrzebę rozmowy z kimkolwiek. Dawniej w takich momentach zwykle zwracałam się o pomoc do Melanie, niezależnie od tego, czy chodziło o wybór stroju czy o podjęcie jakiejś ważnej, przyszłościowej decyzji. Siostra zawsze znajdowała się w pogotowiu, choć nasze konwersacje zazwyczaj kończyły się kłótniami. Należałyśmy do różnych środowisk, lecz łączyła nas wspólna przeszłość: ten sam, duży domek dla lalek, tradycja pieczenia naleśników na urodziny mamy, co zawsze omal nie skutkowało podpaleniem kuchni czy otworzenie własnego „salonu fryzjerskiego” oferującego nierówne strzyżenie czy farbowanie włosów w plakatówkach. Cała masa wspomnień będących już tylko wspomnieniami symbolizującymi zamknięty rozdział w moim życiu. I to wszystko przez spóźnienie na jeden cholerny autobus. Dlaczego wtedy nie zdecydowałyśmy się pójść na piechotę?! Przecież w tym przypadku Mel nadal by żyła. Musiała umrzeć przez jedną idiotyczną decyzję. Ona – ta, która niegdyś miała w sobie nieograniczone zasoby energii i przelewała ją na innych.
Na podobnych refleksjach mija mi kolejny dzień. Jestem tak zaprzątnięta myślami o Melanie, że nie znajduję czasu na stres związany ze zbliżającą się operacją, dlatego gdy doktor Hopffer ponownie wchodzi do mojego pokoju, nie potrafię powstrzymać zaskoczenia.
– Dzień dobry, moja mała – wita się tym samym, poczciwym głosem. – Przygotowana na zabieg?
– Mhm – mruczę pod nosem, próbując ukryć kłamstwo.
Wciąż nie potrafię zrozumieć, że lada chwila grupa chirurgów zacznie mnie kroić na metalowym stole. Przez utratę wzroku wszystko wydaje mi się teraz mało prawdopodobne, zupełnie jakbym nieustannie śniła.
– Nie ma się czego bać. Zaraz przyjdzie tutaj anestezjolog i wprowadzi cię w narkozę, niczego nawet nie poczujesz. Twoja mama podpisała już zgodę i zapłaciła za pobranie komórek macierzystych, więc możesz być spokojna o wszelkie formalności…
– Mama? – wykrzykuję nagle, przerywając doktorowi.
Tak naprawdę z jego monologu wyłapałam tylko to jedno znaczące słowo dotyczące Helen Morgan, osoby, która wydała mnie na świat.
– Tak, tak… była u mnie wczoraj.
Choć wiem, że nie jestem jedynym cierpiącym członkiem naszej rodziny, denerwuje mnie jej bierne zachowanie. Ostatnio przychodzi naprawdę rzadko, a jeśli już wstąpi do mojej sali, nie robi nic poza niekończącym się wyciem. Czasem chciałabym się do niej przytulić jak za dawnych czasów, powiedzieć, co tak naprawdę leży mi na sercu i wsłuchać się w głos kobiety mówiący „wszystko będzie dobrze”.
Niestety, żadne z moich życzeń nie zdąża się spełnić, ponieważ wkrótce w pomieszczeniu pojawia się drugi z doktorów. Mam wrażenie, że utyka na jedną nogę, ponieważ jego kroki słyszę dość nierównomiernie. Odchrząkuje, po czym bez słowa przykłada mi do ust dziwną maskę. Rzecz jasna, nie pozwalam mu na takie działanie. Zaczynam szamotać się z przerażeniem. Czuję się niepewnie, gdy nie potrafię kontrolować otoczenia, dlatego też odruchowo traktuję anestezjologa jako mojego nowego wroga. Wiem, że jestem w tym sama, a tylko nadmierna przezorność pozwoli mi na przetrwanie.
– Bronosn, wytłumaczysz może pacjencie najpierw, co tak naprawdę zamierzasz zrobić? – mówi Hopffer z przekąsem.
Nie ukrywam, że w głębi duszy dziękuję mu za tę interwencję.
– Eeh… to… gaz usypiający – oznajmia wyraźnie zirytowany doktor, by po raz kolejny przytknąć mi do twarzy gumowe tworzywo.
Tym razem staram się zachować spokój, co przychodzi mi z dodatkową łatwością, biorąc pod uwagę rezultat działanie substancji. Z czasem zostaję zmuszona do przymknięcia powiek. Stopniowo odpływa cały ból, niepokój, a ja pogrążam się w nieistniejącej, sennej krainie. 
– Zawsze uważałam, że ciotka Caroline urodziła się bez mózgu – stwierdza Mel, siadając obok mnie na łóżku. – Chcesz? – wtrąca, podkładając mi pod nos paczkę chipsów.
– Nie – mruczę, by ostatecznie zmienić zdanie i poczęstować się ziemniaczanym krążkiem.
– Nie wierzę, że tak powiedziała. Przecież w latino chodzi o pokazanie swoich wdzięków, a to nijak wiąże się z „byciem ladacznicą”.  W każdym razie nie powinnaś przejmować się tą idiotką rodem z średniowiecza. Cudownie dziś zatańczyłaś.
– Wow! Cóż za odmiana. Muszę to zapisać w kalendarzu: „Melanie jest dla mnie miła”!
– Oj tak? W takim razie cofam, to co powiedziałam – dodaje energicznie, po czym rzuca w moim kierunku miękkiego jaśka.
Niestety, zamiast trafić prosto do celu, poduszka uderza o lampę, która na szczęście, mimo kilku niebezpiecznych ruchów, pozostaje na swoim miejscu. Obie zgodnie oddychamy z ulgą, a następnie wybuchamy śmiechem. Kiedy do pokoju wchodzi mama, patrzy na nas ze zdziwieniem, lecz chwilę później również zaczyna chichotać jak mała dziewczynka. Siada obok mnie, w rękach dzierżąc jeszcze nieotwartą paczkę żelków.
– To co? Gotowe na powystępową wyżerkę, moje najzdolniejsze córeczki? – pyta, a następnie całuje nas po głowach.
Czuję jej łagodne, lawendowe perfumy, miękkie, lecz spracowane dłonie. Widzę pełne ciepła spojrzenie, drobne zmarszczki pod niebieskimi oczyma i radosny uśmiech. Dostrzegam także ostre rysy twarzy mojej siostry, śnieżnobiałe zęby dziewczyny czy charakterystyczny, kolorowy strój.
Wszystkie trzy znajdujemy się w niedużym, przyciemnionym pokoju, otoczone przez ściany w kolorze bezchmurnego nieba – takiego, jakie można zaobserwować późnym latem, zwiastującego nadejście zimnej jesieni. Nie panuje tutaj zadowalający porządek. Różnorakie papiery czy ubrania są porozrzucane dosłownie wszędzie, lecz dzięki tym małym aspektom czuję, że jestem w domu.
Dosłownie cały wieczór spędzamy w swoim towarzystwie, śmiejąc się i rozmawiając wesoło. W obecności bliskich potrafię dostrzec prawdziwe szczęście, dlatego pragnę pozwolić tym magicznym chwilom trwać w nieskończoność. Niestety, mój umysł nieoczekiwanie zaczyna odbierać ciche nawoływania doktora Hopffera.  Obraz wspomnień odpływa, a ja powracam do rzeczywistości ze świadomością, że od tej pory kolory będę widziała już tylko w snach.
– Jesteś z nami, Darcy? – odzywa się, a ja posłusznie kiwam głową.
Gdzieś w głębi duszy myślę sobie, że wybudzenie mnie z narkozy to okrutny błąd, że powinnam zostać tam, gdzie panował nieskończony spokój, gdzie wszystko zdawało się tak niepowtarzalnie żywe, wybuchało wulkanem braw.
– Podamy ci morfinę, ponieważ możesz teraz odczuwać silny ból – tłumaczy. – To sprawi, że będziesz nieco otępiała. Powiem ci jeszcze tyle: operacja przebiegła bez zbędnych komplikacji, wyglądasz jak nowonarodzona, moja mała!
Słowa lekarza sprawiają, że odruchowo dotykam swojej twarzy. Niestety, obecnie owinięto ją bandażami, przez co przekonanie się o rzeczywistej strukturze skóry należy do czynności niemożliwych. Wzdycham więc cicho z rezygnacją, lecz mimo wszystko mówię:
– Dziękuję!
Szkoda tylko, że tak czy inaczej nie zobaczę nowej „mnie” w lustrze. Pozostaje mi jedynie wierzyć, że nareszcie przestanę odstraszać innych swoim wyglądem poparzonego potwora. I nagle, jak na zawołanie, znajduję potwierdzenie podobnych domysłów w osobie Grety.
– Młoda, zapewniam cię – teraz będziesz piękna jak ta lala – oznajmia, a ja nie mogę powstrzymać radości związanej z obecnością ducha dziewczyny. – Erik to profesjonalista. Jest malarzem, tyle tylko, że ze skalpelem w ręku…
– Jak dobrze cię słyszeć! – przerywam jej nieco zbyt głośno, z trudem próbując zachować trzeźwość umysłu.
Niestety, leki powoli zaczynają działać, a ja przestaję kontrolować swoje działania, przez co omal nie rzucam się nieistniejącej dziewczynie na szyję.
– Łoł, nie spodziewałam się takiej reakcji z twojej strony – stwierdza szczerze. – Nie po tym, jak ostatnio mnie potraktowałaś.
– Przepraszam… potrzebowałam czasu na przemyślenie niektórych spraw – odpowiadam cicho, po raz kolejny uświadamiając sobie, jak podle się zachowałam.
– Nic nie szkodzi – dodaje Greta swoim ciepłym, melodyjnym głosem. – Doskonale cię rozumiem... czasem nadchodzą chwile, kiedy nawet rzeczywistość wydaje się nam najbardziej nierealną rzeczą pod słońcem.
– Święta prawda – mówię, by po kilku minutach znów zapaść w długi, niekontrolowany sen spowodowany reakcją organizmu na morfinę.