sobota, 13 czerwca 2015

Rozdział III

"Daw­ne dni prze­minęły. Śred­nie dni prze­mijają. Świ­tają dni nowe. "
J.R.R. Tolkien




Podobno zdrowieję. Podobno, bo jakoś nie w i d z ę efektów tego rzekomo zbawiennego procesu. Lekarze uznali, że odwiedziny przyjaciół czy znajomych nie stanowią już zagrożenia dla mojej kondycji, rany się zasklepiły, dlatego też przeprowadzono mnie do innej sali, gdzie codziennie przyjmuję pokaźne grona różnych osób. Choć spotkania z niektórymi dodają mi sił, większość to zupełnie obcy ludzie, najprawdopodobniej przychodzący jedynie w celu dowartościowania samych siebie. Mówią krótkie „przykro mi”, przynoszą kwiaty, przez chwilę siedzą przy moim łóżku, a następnie odchodzą.  Ich wizyty wprawiają mnie w nastrój irytacji i gdyby nie denerwująca samotność, z pewnością zamknęłabym im drzwi przed nosem.  Uśmiecham się natomiast, kiedy do moich uszu dochodzi dźwięczny głos Jess, oddanej koleżanki. Mimo że w szkole nie miałam zbyt wielu znajomych, dziewczyna zawsze dotrzymywała mi towarzystwa w ławce. Często dyskutowałyśmy na przerwach, śmiałyśmy się z tych samych żartów i narzekałyśmy na nauczycieli.
– Darcy! – woła, gdy tylko przekracza próg pomieszczenia, a następnie rzuca mi się na szyję.
Odpycham ją nieznacznie, ponieważ każdy dotyk sprawia mi ból, a ona, zawstydzona, zaczyna przepraszać. Dopiero jej słowotok powoduje, że przypominam sobie o beztroskich czasach sprzed wypadku, kiedy to potrafiła trajkotać bez przerwy przez dobrą godzinę. Uśmiecham się nieznacznie, po czym delikatnie przytulam przyjaciółkę, uważając na swoją wrażliwą skórę.
– Kochana, nawet sobie nie wyobrażasz, co przeżywałam, kiedy nie chcieli mnie tu wpuścić – oznajmia płaczliwym głosem. – Bałam się, że się poddasz, że… umrzesz – dodaje bezpośrednio, jak zwykle przekraczając wszelkie granice przyzwoitości, do czego jestem całkowicie przyzwyczajona.
Wciąż nie puszcza moich ramion.
– Tak się cieszę, że żyjesz! To, co się tam stało, jest nie do opisania… przez pierwsze dni po wybuchu, w telewizji pokazywali tylko płonący autobus. Zupełnie, jakby bomba dosłownie wszystko strawiła… to musiało być przerażające…
– Jaka bomba? – wyrywam się.
– Ta aktywowana przez terrorystów – odpowiada, a mi dosłownie odbiera mowę.
Nigdy nie pytałam o przyczyny incydentu, ponieważ zwyczajnie bałam się prawdy. Obchodziły mnie bardziej skutki katastrofy, a w rozpamiętywaniu czegoś, czego nie mogłam zmienić, nie widziałam najmniejszego sensu. Teraz natomiast czuję pewnego rodzaju złość. Zdarzenie, które do niedawna uznawałam za wypadek, było działaniem celowym. A moja siostra tak naprawdę nie umarła, ale została zamordowana.
– O niczym nie wiedziałaś, prawda…? – pyta, a w jej głosie słyszę wyraźne zawstydzenie.
Jesse jak zwykle powiedziała o dwa słowa za dużo, lecz mimo to nie mam do niej żadnych pretensji… mogła być tylko odrobinę bardziej delikatna.  Swoją wpadkę stara się zrekompensować cichymi słowami pocieszenia. Trzyma mnie za rękę i mówi, że nie zostałam w tym wszystkim sama. Podobno wystarczy, że s p o j r z ę na swoich obecnych współlokatorów, którzy również ucierpieli w zamachu, a poczuję nową dawkę wsparcia.
Zdziwiłaby się, gdyby zrozumiała, że jeszcze nigdy się do nich nie odezwałam. Wątpię, by ktokolwiek pragnął powracać do tamtego momentu,  a „wypadek” jest jedynym łączącym nas tematem, dlatego też milczymy, zajęci własnymi sprawami. Ja od czasu do czasu wymykam się z pokoju, chcąc porozmawiać z Gretą. Wbrew pozorom krótkie pogadanki z duchem wiele mi dają, stopniowo zaczynam traktować je jako coś najnormalniejszego pod słońcem. Nieistniejąca dziewczyna często trafnie odgaduje moje myśli, cichnie, kiedy o to proszę, a czasem nawet zmusza mnie do śmiechu. Jest kimś znacznie lepszym niż „ziemscy” towarzysze.
– Może powinnaś pójść do psychologa? – proponuje Jess, wyrywając mnie z refleksji.
Podnoszę na nią ślepe oczy, zaciskając usta w cienką kreskę. Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Sama już wkrótce pogodzę się z myślą, że zabito moją siostrą, że definitywnie utraciłam zdolność widzenia, że mama mnie nienawidzi…
– Nie. Nie mam zamiaru zwierzać się komuś obcemu. Poza tym, wszystko jest w jak najlepszym porządku – oznajmiam twardo, by następnie najzwyczajniej w świecie zacząć płakać.
Dziewczyna wyraźniej czuje się bezsilna wobec mojego niecodziennego zachowania. Słyszę, jak wzdycha ciężko, mamrocze coś pod nosem, a ostatecznie daje za wygraną i po prostu milczy. Ja za to kolejny raz nie wytrzymuję presji, mimo że powinnam już dawno zaakceptować swoją obecną sytuację. Podobno ciągłe nerwy tylko psują mi zdrowie i sprawiają, że staję się mniej odporna na inne trudne sytuacje. Tak przynajmniej wynika z rozmów z większością lekarzy czy pielęgniarek. Do tej pory ich wywody uznawałam za zwykłą farsę, lecz już za dwa dni nie pozostanie mi nic innego, jak zastosować je w praktyce – zaraz po wyjściu Jesse dowiaduję się, że dalsze  przetrzymywanie mnie w szpitalu nie ma już sensu, a załatwienie wypisu to tylko kwestia doczekania poniedziałku.
– Mama odbierze cię zaraz z rana – oznajmia Hopffer, przechadzając się niecierpliwie po całej sali.
Słyszę, jak jego gumowe podeszwy cicho uderzają o podłogę.
Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek tak bardzo będę się bała powrotu do domu. Zwykle uwielbiałam zapach tego miejsca, atmosferę panującą we własnych czterech kątach. Teraz jednak na samą myśl o spędzeniu w swoim mieszkaniu kilku minut dostaję gęsiej skórki. Nie chcę przebywać z mamą, która patrzy na mnie, jakbym to ja zabiła Melanie. Nie chcę zasypiać, uprzednio nie zwierzając się siostrze z wrażeń z całego dnia. Ostatecznie stwierdzam, że dłuższy pobyt w szpitalu to najlepsze, co mogłoby mnie obecnie spotkać.
– Jest pan pewien? Przecież nie czuję się najlepiej…
– Tak, jestem pewien, moja mała. Co nie znaczy, że teraz zostawimy cię na pastwę losu, spokojnie! – oznajmił, po czym zaśmiał się głośno, gardłowo – Będziesz przychodzić na badania kontrolne co tydzień, oprócz tego zaraz wypiszę ci potrzebne leki… pozostaje jeszcze kwestia twojej kondycji psychicznej.  Obawiam się, że tak traumatyczne wydarzenie wpłynie na przyszłość całej twojej rodziny, dlatego zalecałbym podjęcie psychoterapii.
Brawo, Jesse. Zawsze musisz postawić na swoim. 
– Dziękuję za troskę, ale ta ostatnia kwestia w niczym mi nie pomoże.
– To nie była propozycja, panienko Morgan. Podczas sesji spotkasz się z osobami, które przeszły przez podobne piekło, zrozumiesz lepiej własne emocji, całą nienawiść… mniejsza, nie znam się na tych sprawach, ale zapewniono mnie, że służba zdrowia robi wszystko, co dla ciebie najlepsze – mówi zdecydowanym tonem, po czym odchrząkuje i najprawdopodobniej opiera się o parapet – słyszę ciche skrzypnięcie.
– Najwyraźniej służba zdrowia ma pewne problemy ze zrozumieniem moich potrzeb – syczę pod nosem, choć wiem, że lekarz tak czy inaczej mnie słyszy.
– Nie mam zamiaru dyskutować z tobą o niemożliwych do zmienienia kwestiach. Do widzenia. – Odchrząkuje, po czy wychodzi z pomieszczenia.
Hopffer nie po raz pierwszy próbuje uniknąć zbędnych problemów. Jednak o dziwo tym razem czuję całkowity wewnętrzny spokój i wcale nie chcę rzucić się na niego z pazurami. Odwracam się na pięcie i zręcznie przemierzam korytarz, który znam już dosłownie na pamięć, by ostatecznie dotrzeć do łóżka oraz zagrzebać się w ciepłej pościeli. Zmęczona całym dniem, pragnę utonąć w objęciach Morfeusza, gdy nagle przypominam sobie, że nie jestem tutaj sama. Choć moi współlokatorzy zachowują się nad wyraz cicho i dyskretnie, cały czas słyszę ich oddechy. Wiem, że tam są, dlatego po wielu tygodniach milczenia wreszcie znajduję dość sił, by wykrzesać z siebie kilka słów.
– Co sądzicie o tym pomyśle z terapią? – odrzekam bardzo nieśmiało.
Mimo uszkodzonego wzroku czuję teraz, jak wszyscy kierują oczy w moją stronę. Najwyraźniej są zaskoczeni lub zmieszani, a ja – maksymalnie zawstydzona. Całe szczęście nie muszę zbyt długo czekać na odpowiedź.
– Beznadzieja – odzywa się piskliwy, chłopięcy głos. – Chciałbym jak najszybciej stąd wyjść i o wszystkim zapomnieć… – dodaje cicho, jakby zaraz miał się rozpłakać.
Natychmiastowo zaczynam żałować, że w ogóle podjęłam ten temat. Na szczęście sytuację ratuje inna osoba obecna na sali, za co w głębi serca bardzo jej dziękuję.
– Spokojnie, razem jakoś damy radę. To nie tylko twoja tragedia, ale też moja i… ?
– Darcy – przedstawiam się po krótkiej chwili zawahania. – A wy, jak się nazywacie?– pytam, nabierając nieco odwagi.
– Jestem  Brook, a to Jay – mówi dziewczyna.
Ma bardzo melodyjny, lecz chrapliwy głos, jakby przez długi okres czasu paliła papierosy… lub jakby to bezlitosny ogień sparzył jej krtań. Coś wewnątrz kusi mnie, żeby podejść do niej i sprawdzić wszystko własnymi rękoma, dotknąć blizn, bandaży. Powstrzymuję się jednak ze świadomością, że poczułaby się niezręcznie. Poza tym zapewne również przeszła przeszczep skóry – operację, której efekty sprawiają pacjentom piekielny ból.
– Miło mi was poznać  – odpowiadam w zamian.
Może się uśmiechają. Może są oburzeni. To nieważne. Wbrew pozorom po odezwaniu się do moich towarzyszy nie jestem zasmucona, mam raczej wrażenie, że z serca spadł mi ogromny kamień.  Niestety, doskonale zdaję sobie sprawę, że ostateczny rozrachunek z tragedią jeszcze nie nadszedł. Dzisiejsze wydarzenia to tylko jego namiastka dająca krótkotrwałą ulgę.
Poniedziałkowy poranek nadchodzi bez większego szumu. Siedzę w remontowanej części szpitala, dokąd zaprowadziła mnie Greta kilka tygodni wcześniej. Ostatnio spędzam tam wiele czasu, oczywiście przed przyjściem robotników. 
– Jesteś pewna, że nie możesz stąd wyjść i mi pomóc? Nie dam sobie rady poza szpitalem – mówię do niewidzialnej przyjaciółki, rozumiejąc, że tylko ona potrafi utrzymać moje myśli w ryzach.
– Przestań wygadywać głupstwa. Nie potrzebujesz mnie do szczęścia – prycha dziewczyna.
– Może nie do szczęścia, ale do normalnego życia na pewno – naciskam, opierając głowę o zimną, gołą ścianę. – Nie wierzę, że tak bardzo przywiązałam się do kogoś, kto nie istnieje. – Śmieję się głośno i odważnie - dzięki prywatnej kryjówce nie muszę się już martwić, że zostanę przyłapana na rozmawianiu z „samą sobą”.
– Nie martw się. Zobaczysz, zadbam o ciebie, znajdę jakiś sposób.
– Dziękuję – dodaję.
Mam ochotę ją przytulić. Zdaję sobie jednak sprawę, że wokół napotkam jedynie pustkę z melodyjnym głosem Grety w środku. Choć jest mi bliska i niewątpliwie bardzo się stara, nigdy nie zastąpi obecności Melanie. Łapię się na tym, że stopniowo zaczynam tęsknić nawet za negatywnymi aspektami posiadania siostry: bójkami, nieustannymi kłótniami, czy „pożyczaniem” moich ulubionych ubrań bez pytania. W końcu dawniej liczył się sam fakt, że miałam obok siebie kogoś, kto znał mnie od najmłodszych lat, bezbłędnie odgadywał ukryte znaczenia wypowiadanych słów czy chociażby rozumiał wszystkie rodzaje wymownego milczenia.
– Mogę mieć do ciebie prośbę? – pytam nieśmiało.– Opiszesz mi dzisiejszy dzień? Nie chodzi mi o wydarzenia, tylko… o pogodę. Wiesz, czy świeci słońce, czy na niebie widać dużo chmur? – mówię cicho, jakbym w ostatnim momencie pragnęła się wycofać.
Tak naprawdę tylko tęsknię za normalnością, monotonią, dawniej będącą powodem do narzekania, a obecnie – jednym z niespełnionych marzeń. Nie chcę tracić kontaktu ze światem zewnętrznym i przysięgam, że zrobię wszystko, by za jakiś czas móc powrócić do swojego życia sprzed tragedii. Znacznie zmienionego, lecz dającego względne poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji.
– Hmm… – mruczy dziewczyna, przez długi czas nie odzywając się ani słowem. – Dzisiejszy dzień… w zasadzie nie odznacza się niczym zwyczajnym – zaczyna.
Najprawdopodobniej trudno jest jej opisać coś oczywistego, na co nie zwraca już większej uwagi. Zdążyła przyzwyczaić się do barwnych kwiatów, światła słońca, widoku małych dzieci biegających wokoło i wesoło przekrzykujących się nawzajem. Całe szczęście, że, jak na oddaną przyjaciółkę przystało, znajduje w sobie dość odwagi i wykazuje się niezwykłą wyobraźnią, by nieco przybliżyć mi to, czego nie mogę zobaczyć.
– Wszystko tętni życiem. Na ulicach aż roi się od ludzi, nawet na przedmieściach… jakby dopiero co wykluli się ze skorupek. To lato ich obudziło. Świeże powietrze, nietypowe jak na angielski klimat upały. Aż chce się wybiec z tego obskurnego budynku. Nie bój się tego zrobić, Darcy.
– Wybiegać nigdzie nie będę. Jeszcze bym się potknęła  – żartuję, śmiejąc się cicho.
– Tempo to najmniej istotny czynnik – dodaje.
Naszą rozmowę przerywa nieoczekiwany krzyk pielęgniarki.
– Drogie dziecko, gdzie ty się podziewasz?! – pyta z wyrzutem, znajdując mnie w remontowanej części szpitala, rzekomo niedostępnej dla nieuprawnionych. – Twoja matka odchodzi od zmysłów!
Nieoczekiwanie chwyta moją rękę, „pomagając” mi wstać. Wolę jej nie uprzedzać, że wbrew pozorom wcale nie jestem niepełnosprawna. Umysł też mam zdrowy i potrafię poradzić sobie z tak banalnymi czynnościami jak ułożenie ciała we właściwej pozycji. Najwyraźniej jednak niektórzy są znacznie bardziej ślepi niż prawdziwi niewidomi.
Już z oddala słyszę nerwowy, lecz miarowy oddech mamy. Mój wyostrzony słuch wyłapuje teraz każdy szelest, nawet ten najcichszy, co znacznie ułatwia mi rozeznawanie otoczenia. Wyczuwam dłońmi ścianę po swojej prawej stronie i mimowolnie opieram się o nią. Potrzebuję chwili odpoczynku przed momentem, którego tak bardzo się obawiam. Niestety, wszystko toczy się o wiele za szybko. Nie mija piętnaście minut, nim Hopffer wydaje potrzebne papiery, prosi, bym przyszła na kontrolę w następny czwartek i odprawia z kwitkiem. Wychodząc z gabinetu lekarza, nie mam pojęcia, gdzie pójść. Choć umysł podpowiada mi, że wyjście ze szpitala to bardzo prosta droga: wystarczy skierować się na prawo, do windy, potem na parter i w lewo, moje zastygłe ciało wciąż tkwi w miejscu, uparcie próbując walczyć o poczucie bezpieczeństwa.
– To dla ciebie – oznajmia, wciskając mi w ręce plastikową laskę. – Pomoże ci w poruszaniu się. A teraz już chodź, bo jeszcze nie zdążyłam ugotować lunchu – dodaje oschle, po czym niemal zaczyna biec w odpowiednią stronę.
A ja wciąż stoję, przerażona zmianą, jaka zaszła w tej kobiecie, mojej dobrej wróżce potrafiącej jednym słowem zabrać cały ból.  Dopiero teraz, spędzając w towarzystwie mamy zaledwie kilkanaście minut, wyobrażam sobie, że wbrew pozorom to za nią będę tęsknić znacznie bardziej niż za Melanie, wsłuchując się w znajomy, melodyjny głos przypominający mi o wielu radosnych, pogrzebanych na dobre chwilach.
Nieśmiało zaczynam iść do przodu, wymachując nowym prezentem na prawo i lewo, choć zdążyłam poznać szpitalne korytarze niemalże na pamięć, głównie dzięki pomocy Grety. Gdy wychodzę na zewnątrz, biorę głęboki oddech i zaczynam szukać samochodu matki. Kobieta na szczęście szybko znajduje w sobie dość odwagi, by spotkać się ze mną po raz kolejny tego dnia. Mało tego – podchodzi, chwyta mnie pod ramię i prowadzi do pojazdu. Czuję, że patrzy prosto przed siebie, twardo, zdecydowanie, obojętnie. Ku jej zadowoleniu, owa mordęga szybko dobiega końca.
Dotykam palcami maski srebrnego Chevroleta, słysząc jednocześnie, jak matka zatrzaskuje drzwi. Kiedy i ja zamierzam wsiąść do środka, mój umysł ni stąd ni zowąd podsuwa mi coraz to bardziej drastyczne obrazy. Są niespodziewane, porażające niczym piorun, sprawiają, że nie potrafię utrzymać równowagi i mimowolnie  kręci mi się w głowie. Oto znów jestem w środku płonącego autobusu. Siła uderzeniowa odrzuca moje ciało do tyłu, przygniatając je oderwaną metalową obudową siedzenia. Nie potrafię oddychać, wciągając przez nozdrza jedynie nieprzyjemny dym. Duszę się. Duszę. Łapię za gardło, omal nie upadając na ziemię.
– Co się dzieje? – woła przerażona matka.
Tylko dzięki czemu udaje mi się wrócić do rzeczywistości.
– Pójdziemy pieszo –  komenderuję, gdy straszliwe wizje przestają nawiedzać mój umysł.
Kobieta, widząc moją wcześniejszą reakcję, nie protestuje. Zaczyna maszerować w kierunku domu, a ja staram się dotrzymać jej kroku. Doskonale wiem, że już nigdy nie wsiądę do żadnego pojazdu z własnej woli.
W mieszkaniu od tamtego pamiętnego lipcowego poranka prawie nic się nie zmieniło. Po przekroczeniu progu wciąż wyczuwam charakterystyczny smród przypominający mi o Ceasarze,  burym kocie, który zmarł zaledwie dwa miesiące temu na skręt kiszek. Nieznośną pustkę potęgują również moje wyobrażenia – w myślach przypominam sobie o zdjęciach Melanie z ostatniej imprezy rodzinnej wiszących w przedpokoju, jej butach zwykle walających się po całej podłodze, każdym pierwiastku obecności siostry. Zdaję sobie sprawę, że nie zniosę kolejnej dawki wspomnień, dlatego, zamiast wrócić do naszego pokoju, kładę się na wersalce w salonie, podczas gdy mama zajmuję się gotowaniem obiadu. Słyszę donośny brzęk metalu, naczyń kuchennych obijających się od siebie, jednocześnie czując zapach sosu gravy i wołowiny.
– Zdecydowałam, że poczekam, aż wrócisz ze szpitala, by zorganizować pogrzeb Mel. Jej prochy są wciąż przechowywane w krematorium – oznajmia nagle, sprawiając, że znów czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku.
Nie chcę, żeby powracała do tamtych chwil. Nie chcę pamiętać. I, choć to okrutne, marzę, by żyć, jakby nic się nie stało. W chwili obecnej najzwyczajniej nie jestem gotowa pójść na kompromis z przeszłością. Niestety, mimo mojego wewnętrznego sprzeciwu, kobieta kontynuuje wypowiedź, zaskakując mnie znacznie bardziej niż wcześniej, przełamując wszelkie granice:
– Postanowiłam też, że za tydzień wyjedziesz do ojca. Chyba oboje potrzebujemy odpoczynku od siebie, to dobrze nam zrobi – dodaje, a ja wprost nie mogę uwierzyć własnym uszom.
Jeszcze przed momentem wydawało mi się, że moja relacja z mamą z czasem przejdzie swoją wiosnę, że odbudujemy to, co stracone i pogodzimy się ze wszystkim, czego nie potrafimy zmienić. Teraz jednak dowiaduję się, że przyjdzie mi mieszkać z osobą, którą ostatni raz widziałam na swoich szóstych urodzinach. Doskonale pamiętam, jak obiecałam wtedy, że już nigdy nie będę bawiła się z tatusiem, bo mamusia przez niego płacze.  Widać nadszedł czas, by złamać stare przyrzeczenie. 


***
Upragniony koniec roku wreszcie nadszedł, a w związku z próbnymi maturami znowu miałam niewiele czasu na pisanie i czytanie waszych blogów. Teraz postaram się wam to wynagrodzić.
Trochę trudno jest mi wczuć się w tę historię, jednak póki co nie chcę z niej rezygnować. Mam nadzieję, że lepsze zrozumienie bohaterów przyjdzie z biegiem czasu. Pozdrawiam!