"Dawne dni przeminęły. Średnie dni przemijają. Świtają dni nowe. "
J.R.R. Tolkien
Podobno
zdrowieję. Podobno, bo jakoś nie w i d z ę efektów tego rzekomo zbawiennego
procesu. Lekarze uznali, że odwiedziny przyjaciół czy znajomych nie stanowią
już zagrożenia dla mojej kondycji, rany się zasklepiły, dlatego też
przeprowadzono mnie do innej sali, gdzie codziennie przyjmuję pokaźne grona
różnych osób. Choć spotkania z niektórymi dodają mi sił, większość to zupełnie
obcy ludzie, najprawdopodobniej przychodzący jedynie w celu dowartościowania
samych siebie. Mówią krótkie „przykro mi”, przynoszą kwiaty, przez chwilę
siedzą przy moim łóżku, a następnie odchodzą.
Ich wizyty wprawiają mnie w nastrój irytacji i gdyby nie denerwująca
samotność, z pewnością zamknęłabym im drzwi przed nosem. Uśmiecham się natomiast, kiedy do moich uszu
dochodzi dźwięczny głos Jess, oddanej koleżanki. Mimo że w szkole nie miałam
zbyt wielu znajomych, dziewczyna zawsze dotrzymywała mi towarzystwa w ławce.
Często dyskutowałyśmy na przerwach, śmiałyśmy się z tych samych żartów i
narzekałyśmy na nauczycieli.
– Darcy! –
woła, gdy tylko przekracza próg pomieszczenia, a następnie rzuca mi się na
szyję.
Odpycham ją
nieznacznie, ponieważ każdy dotyk sprawia mi ból, a ona, zawstydzona, zaczyna
przepraszać. Dopiero jej słowotok powoduje, że przypominam sobie o beztroskich
czasach sprzed wypadku, kiedy to potrafiła trajkotać bez przerwy przez dobrą
godzinę. Uśmiecham się nieznacznie, po czym delikatnie przytulam przyjaciółkę,
uważając na swoją wrażliwą skórę.
– Kochana,
nawet sobie nie wyobrażasz, co przeżywałam, kiedy nie chcieli mnie tu wpuścić –
oznajmia płaczliwym głosem. – Bałam się, że się poddasz, że… umrzesz – dodaje
bezpośrednio, jak zwykle przekraczając wszelkie granice przyzwoitości, do czego
jestem całkowicie przyzwyczajona.
Wciąż nie
puszcza moich ramion.
– Tak się
cieszę, że żyjesz! To, co się tam stało, jest nie do opisania… przez pierwsze
dni po wybuchu, w telewizji pokazywali tylko płonący autobus. Zupełnie, jakby
bomba dosłownie wszystko strawiła… to musiało być przerażające…
– Jaka bomba?
– wyrywam się.
– Ta
aktywowana przez terrorystów – odpowiada, a mi dosłownie odbiera mowę.
Nigdy nie pytałam
o przyczyny incydentu, ponieważ zwyczajnie bałam się prawdy. Obchodziły mnie
bardziej skutki katastrofy, a w rozpamiętywaniu czegoś, czego nie mogłam
zmienić, nie widziałam najmniejszego sensu. Teraz natomiast czuję pewnego
rodzaju złość. Zdarzenie, które do niedawna uznawałam za wypadek, było
działaniem celowym. A moja siostra tak naprawdę nie umarła, ale została
zamordowana.
– O niczym
nie wiedziałaś, prawda…? – pyta, a w jej głosie słyszę wyraźne zawstydzenie.
Jesse jak
zwykle powiedziała o dwa słowa za dużo, lecz mimo to nie mam do niej żadnych
pretensji… mogła być tylko odrobinę bardziej delikatna. Swoją wpadkę stara się zrekompensować cichymi
słowami pocieszenia. Trzyma mnie za rękę i mówi, że nie zostałam w tym
wszystkim sama. Podobno wystarczy, że s p
o j r z ę na swoich obecnych współlokatorów, którzy również ucierpieli w
zamachu, a poczuję nową dawkę wsparcia.
Zdziwiłaby
się, gdyby zrozumiała, że jeszcze nigdy się do nich nie odezwałam. Wątpię, by
ktokolwiek pragnął powracać do tamtego
momentu, a „wypadek” jest jedynym
łączącym nas tematem, dlatego też milczymy, zajęci własnymi sprawami. Ja od
czasu do czasu wymykam się z pokoju, chcąc porozmawiać z Gretą. Wbrew pozorom
krótkie pogadanki z duchem wiele mi dają, stopniowo zaczynam traktować je jako
coś najnormalniejszego pod słońcem. Nieistniejąca dziewczyna często trafnie
odgaduje moje myśli, cichnie, kiedy o to proszę, a czasem nawet zmusza mnie do
śmiechu. Jest kimś znacznie lepszym niż „ziemscy” towarzysze.
– Może
powinnaś pójść do psychologa? – proponuje Jess, wyrywając mnie z refleksji.
Podnoszę na
nią ślepe oczy, zaciskając usta w cienką kreskę. Nie potrzebuję niczyjej pomocy.
Sama już wkrótce pogodzę się z myślą, że zabito moją siostrą, że definitywnie
utraciłam zdolność widzenia, że mama mnie nienawidzi…
– Nie. Nie
mam zamiaru zwierzać się komuś obcemu. Poza tym, wszystko jest w jak najlepszym
porządku – oznajmiam twardo, by następnie najzwyczajniej w świecie zacząć
płakać.
Dziewczyna
wyraźniej czuje się bezsilna wobec mojego niecodziennego zachowania. Słyszę,
jak wzdycha ciężko, mamrocze coś pod nosem, a ostatecznie daje za wygraną i po
prostu milczy. Ja za to kolejny raz nie wytrzymuję presji, mimo że powinnam już
dawno zaakceptować swoją obecną sytuację. Podobno ciągłe nerwy tylko psują mi
zdrowie i sprawiają, że staję się mniej odporna na inne trudne sytuacje. Tak
przynajmniej wynika z rozmów z większością lekarzy czy pielęgniarek. Do tej
pory ich wywody uznawałam za zwykłą farsę, lecz już za dwa dni nie pozostanie
mi nic innego, jak zastosować je w praktyce – zaraz po wyjściu Jesse dowiaduję
się, że dalsze przetrzymywanie mnie w
szpitalu nie ma już sensu, a załatwienie wypisu to tylko kwestia doczekania
poniedziałku.
– Mama
odbierze cię zaraz z rana – oznajmia Hopffer, przechadzając się niecierpliwie
po całej sali.
Słyszę, jak
jego gumowe podeszwy cicho uderzają o podłogę.
Nie
przypuszczałam, że kiedykolwiek tak bardzo będę się bała powrotu do domu.
Zwykle uwielbiałam zapach tego miejsca, atmosferę panującą we własnych czterech
kątach. Teraz jednak na samą myśl o spędzeniu w swoim mieszkaniu kilku minut
dostaję gęsiej skórki. Nie chcę przebywać z mamą, która patrzy na mnie, jakbym
to ja zabiła Melanie. Nie chcę zasypiać, uprzednio nie zwierzając się siostrze
z wrażeń z całego dnia. Ostatecznie stwierdzam, że dłuższy pobyt w szpitalu to
najlepsze, co mogłoby mnie obecnie spotkać.
– Jest pan
pewien? Przecież nie czuję się najlepiej…
– Tak, jestem
pewien, moja mała. Co nie znaczy, że teraz zostawimy cię na pastwę losu,
spokojnie! – oznajmił, po czym zaśmiał się głośno, gardłowo – Będziesz
przychodzić na badania kontrolne co tydzień, oprócz tego zaraz wypiszę ci
potrzebne leki… pozostaje jeszcze kwestia twojej kondycji psychicznej. Obawiam się, że tak traumatyczne wydarzenie
wpłynie na przyszłość całej twojej rodziny, dlatego zalecałbym podjęcie
psychoterapii.
Brawo, Jesse. Zawsze musisz postawić na
swoim.
– Dziękuję za
troskę, ale ta ostatnia kwestia w niczym mi nie pomoże.
– To nie była
propozycja, panienko Morgan. Podczas sesji spotkasz się z osobami, które
przeszły przez podobne piekło, zrozumiesz lepiej własne emocji, całą nienawiść…
mniejsza, nie znam się na tych sprawach, ale zapewniono mnie, że służba zdrowia
robi wszystko, co dla ciebie najlepsze – mówi zdecydowanym tonem, po czym
odchrząkuje i najprawdopodobniej opiera się o parapet – słyszę ciche
skrzypnięcie.
–
Najwyraźniej służba zdrowia ma pewne problemy ze zrozumieniem moich potrzeb –
syczę pod nosem, choć wiem, że lekarz tak czy inaczej mnie słyszy.
– Nie mam zamiaru
dyskutować z tobą o niemożliwych do zmienienia kwestiach. Do widzenia. –
Odchrząkuje, po czy wychodzi z pomieszczenia.
Hopffer nie
po raz pierwszy próbuje uniknąć zbędnych problemów. Jednak o dziwo tym razem
czuję całkowity wewnętrzny spokój i wcale nie chcę rzucić się na niego z
pazurami. Odwracam się na pięcie i zręcznie przemierzam korytarz, który znam
już dosłownie na pamięć, by ostatecznie dotrzeć do łóżka oraz zagrzebać się w
ciepłej pościeli. Zmęczona całym dniem, pragnę utonąć w objęciach Morfeusza,
gdy nagle przypominam sobie, że nie jestem tutaj sama. Choć moi współlokatorzy
zachowują się nad wyraz cicho i dyskretnie, cały czas słyszę ich oddechy. Wiem,
że tam są, dlatego po wielu tygodniach milczenia wreszcie znajduję dość sił, by
wykrzesać z siebie kilka słów.
– Co sądzicie
o tym pomyśle z terapią? – odrzekam bardzo nieśmiało.
Mimo
uszkodzonego wzroku czuję teraz, jak wszyscy kierują oczy w moją stronę.
Najwyraźniej są zaskoczeni lub zmieszani, a ja – maksymalnie zawstydzona. Całe
szczęście nie muszę zbyt długo czekać na odpowiedź.
– Beznadzieja
– odzywa się piskliwy, chłopięcy głos. – Chciałbym jak najszybciej stąd wyjść i
o wszystkim zapomnieć… – dodaje cicho, jakby zaraz miał się rozpłakać.
Natychmiastowo
zaczynam żałować, że w ogóle podjęłam ten temat. Na szczęście sytuację ratuje
inna osoba obecna na sali, za co w głębi serca bardzo jej dziękuję.
– Spokojnie,
razem jakoś damy radę. To nie tylko twoja tragedia, ale też moja i… ?
– Darcy –
przedstawiam się po krótkiej chwili zawahania. – A wy, jak się nazywacie?–
pytam, nabierając nieco odwagi.
– Jestem Brook, a to Jay – mówi dziewczyna.
Ma bardzo
melodyjny, lecz chrapliwy głos, jakby przez długi okres czasu paliła papierosy…
lub jakby to bezlitosny ogień sparzył jej krtań. Coś wewnątrz kusi mnie, żeby
podejść do niej i sprawdzić wszystko własnymi rękoma, dotknąć blizn, bandaży.
Powstrzymuję się jednak ze świadomością, że poczułaby się niezręcznie. Poza tym
zapewne również przeszła przeszczep skóry – operację, której efekty sprawiają pacjentom
piekielny ból.
– Miło mi was
poznać – odpowiadam w zamian.
Może się
uśmiechają. Może są oburzeni. To nieważne. Wbrew pozorom po odezwaniu się do
moich towarzyszy nie jestem zasmucona, mam raczej wrażenie, że z serca spadł mi
ogromny kamień. Niestety, doskonale
zdaję sobie sprawę, że ostateczny rozrachunek z tragedią jeszcze nie nadszedł.
Dzisiejsze wydarzenia to tylko jego namiastka dająca krótkotrwałą ulgę.
Poniedziałkowy
poranek nadchodzi bez większego szumu. Siedzę w remontowanej części szpitala,
dokąd zaprowadziła mnie Greta kilka tygodni wcześniej. Ostatnio spędzam tam
wiele czasu, oczywiście przed przyjściem robotników.
– Jesteś
pewna, że nie możesz stąd wyjść i mi pomóc? Nie dam sobie rady poza szpitalem –
mówię do niewidzialnej przyjaciółki, rozumiejąc, że tylko ona potrafi utrzymać
moje myśli w ryzach.
– Przestań
wygadywać głupstwa. Nie potrzebujesz mnie do szczęścia – prycha dziewczyna.
– Może nie do
szczęścia, ale do normalnego życia na pewno – naciskam, opierając głowę o
zimną, gołą ścianę. – Nie wierzę, że tak bardzo przywiązałam się do kogoś, kto
nie istnieje. – Śmieję się głośno i odważnie - dzięki prywatnej kryjówce nie
muszę się już martwić, że zostanę przyłapana na rozmawianiu z „samą sobą”.
– Nie martw
się. Zobaczysz, zadbam o ciebie, znajdę jakiś sposób.
– Dziękuję –
dodaję.
Mam ochotę ją
przytulić. Zdaję sobie jednak sprawę, że wokół napotkam jedynie pustkę z
melodyjnym głosem Grety w środku. Choć jest mi bliska i niewątpliwie bardzo się
stara, nigdy nie zastąpi obecności Melanie. Łapię się na tym, że stopniowo
zaczynam tęsknić nawet za negatywnymi aspektami posiadania siostry: bójkami,
nieustannymi kłótniami, czy „pożyczaniem” moich ulubionych ubrań bez pytania. W
końcu dawniej liczył się sam fakt, że miałam obok siebie kogoś, kto znał mnie
od najmłodszych lat, bezbłędnie odgadywał ukryte znaczenia wypowiadanych słów
czy chociażby rozumiał wszystkie rodzaje wymownego milczenia.
– Mogę mieć
do ciebie prośbę? – pytam nieśmiało.– Opiszesz mi dzisiejszy dzień? Nie chodzi
mi o wydarzenia, tylko… o pogodę. Wiesz, czy świeci słońce, czy na niebie widać
dużo chmur? – mówię cicho, jakbym w ostatnim momencie pragnęła się wycofać.
Tak naprawdę
tylko tęsknię za normalnością, monotonią, dawniej będącą powodem do narzekania,
a obecnie – jednym z niespełnionych marzeń. Nie chcę tracić kontaktu ze światem
zewnętrznym i przysięgam, że zrobię wszystko, by za jakiś czas móc powrócić do
swojego życia sprzed tragedii. Znacznie zmienionego, lecz dającego względne
poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji.
– Hmm… –
mruczy dziewczyna, przez długi czas nie odzywając się ani słowem. – Dzisiejszy
dzień… w zasadzie nie odznacza się niczym zwyczajnym – zaczyna.
Najprawdopodobniej
trudno jest jej opisać coś oczywistego, na co nie zwraca już większej uwagi.
Zdążyła przyzwyczaić się do barwnych kwiatów, światła słońca, widoku małych
dzieci biegających wokoło i wesoło przekrzykujących się nawzajem. Całe
szczęście, że, jak na oddaną przyjaciółkę przystało, znajduje w sobie dość
odwagi i wykazuje się niezwykłą wyobraźnią, by nieco przybliżyć mi to, czego
nie mogę zobaczyć.
– Wszystko
tętni życiem. Na ulicach aż roi się od ludzi, nawet na przedmieściach… jakby
dopiero co wykluli się ze skorupek. To lato ich obudziło. Świeże powietrze,
nietypowe jak na angielski klimat upały. Aż chce się wybiec z tego obskurnego
budynku. Nie bój się tego zrobić, Darcy.
– Wybiegać
nigdzie nie będę. Jeszcze bym się potknęła
– żartuję, śmiejąc się cicho.
– Tempo to
najmniej istotny czynnik – dodaje.
Naszą rozmowę
przerywa nieoczekiwany krzyk pielęgniarki.
– Drogie
dziecko, gdzie ty się podziewasz?! – pyta z wyrzutem, znajdując mnie w
remontowanej części szpitala, rzekomo niedostępnej dla nieuprawnionych. – Twoja
matka odchodzi od zmysłów!
Nieoczekiwanie
chwyta moją rękę, „pomagając” mi wstać. Wolę jej nie uprzedzać, że wbrew
pozorom wcale nie jestem niepełnosprawna. Umysł też mam zdrowy i potrafię
poradzić sobie z tak banalnymi czynnościami jak ułożenie ciała we właściwej
pozycji. Najwyraźniej jednak niektórzy są znacznie bardziej ślepi niż prawdziwi
niewidomi.
Już z oddala
słyszę nerwowy, lecz miarowy oddech mamy. Mój wyostrzony słuch wyłapuje teraz
każdy szelest, nawet ten najcichszy, co znacznie ułatwia mi rozeznawanie
otoczenia. Wyczuwam dłońmi ścianę po swojej prawej stronie i mimowolnie opieram
się o nią. Potrzebuję chwili odpoczynku przed momentem, którego tak bardzo się
obawiam. Niestety, wszystko toczy się o wiele za szybko. Nie mija piętnaście
minut, nim Hopffer wydaje potrzebne papiery, prosi, bym przyszła na kontrolę w
następny czwartek i odprawia z kwitkiem. Wychodząc z gabinetu lekarza, nie mam
pojęcia, gdzie pójść. Choć umysł podpowiada mi, że wyjście ze szpitala to
bardzo prosta droga: wystarczy skierować się na prawo, do windy, potem na
parter i w lewo, moje zastygłe ciało wciąż tkwi w miejscu, uparcie próbując
walczyć o poczucie bezpieczeństwa.
– To dla
ciebie – oznajmia, wciskając mi w ręce plastikową laskę. – Pomoże ci w
poruszaniu się. A teraz już chodź, bo jeszcze nie zdążyłam ugotować lunchu –
dodaje oschle, po czym niemal zaczyna biec w odpowiednią stronę.
A ja wciąż
stoję, przerażona zmianą, jaka zaszła w tej kobiecie, mojej dobrej wróżce
potrafiącej jednym słowem zabrać cały ból. Dopiero teraz, spędzając w towarzystwie mamy zaledwie
kilkanaście minut, wyobrażam sobie, że wbrew pozorom to za nią będę tęsknić
znacznie bardziej niż za Melanie, wsłuchując się w znajomy, melodyjny głos przypominający
mi o wielu radosnych, pogrzebanych na dobre chwilach.
Nieśmiało
zaczynam iść do przodu, wymachując nowym prezentem na prawo i lewo, choć
zdążyłam poznać szpitalne korytarze niemalże na pamięć, głównie dzięki pomocy
Grety. Gdy wychodzę na zewnątrz, biorę głęboki oddech i zaczynam szukać
samochodu matki. Kobieta na szczęście szybko znajduje w sobie dość odwagi, by
spotkać się ze mną po raz kolejny tego dnia. Mało tego – podchodzi, chwyta mnie
pod ramię i prowadzi do pojazdu. Czuję, że patrzy prosto przed siebie, twardo,
zdecydowanie, obojętnie. Ku jej zadowoleniu, owa mordęga szybko dobiega końca.
Dotykam
palcami maski srebrnego Chevroleta, słysząc jednocześnie, jak matka zatrzaskuje
drzwi. Kiedy i ja zamierzam wsiąść do środka, mój umysł ni stąd ni zowąd
podsuwa mi coraz to bardziej drastyczne obrazy. Są niespodziewane, porażające
niczym piorun, sprawiają, że nie potrafię utrzymać równowagi i mimowolnie kręci mi się w głowie. Oto znów jestem w środku płonącego autobusu. Siła uderzeniowa odrzuca
moje ciało do tyłu, przygniatając je oderwaną metalową obudową siedzenia. Nie
potrafię oddychać, wciągając przez nozdrza jedynie nieprzyjemny dym. Duszę się.
Duszę. Łapię za gardło, omal nie upadając na ziemię.
– Co się
dzieje? – woła przerażona matka.
Tylko dzięki
czemu udaje mi się wrócić do rzeczywistości.
– Pójdziemy
pieszo – komenderuję, gdy straszliwe
wizje przestają nawiedzać mój umysł.
Kobieta,
widząc moją wcześniejszą reakcję, nie protestuje. Zaczyna maszerować w kierunku
domu, a ja staram się dotrzymać jej kroku. Doskonale wiem, że już nigdy nie
wsiądę do żadnego pojazdu z własnej woli.
W mieszkaniu
od tamtego pamiętnego lipcowego poranka prawie nic się nie zmieniło. Po
przekroczeniu progu wciąż wyczuwam charakterystyczny smród przypominający mi o
Ceasarze, burym kocie, który zmarł
zaledwie dwa miesiące temu na skręt kiszek. Nieznośną pustkę potęgują również
moje wyobrażenia – w myślach przypominam sobie o zdjęciach Melanie z ostatniej
imprezy rodzinnej wiszących w przedpokoju, jej butach zwykle walających się po
całej podłodze, każdym pierwiastku obecności siostry. Zdaję sobie sprawę, że
nie zniosę kolejnej dawki wspomnień, dlatego, zamiast wrócić do naszego pokoju,
kładę się na wersalce w salonie, podczas gdy mama zajmuję się gotowaniem
obiadu. Słyszę donośny brzęk metalu, naczyń kuchennych obijających się od
siebie, jednocześnie czując zapach sosu gravy i wołowiny.
–
Zdecydowałam, że poczekam, aż wrócisz ze szpitala, by zorganizować pogrzeb Mel.
Jej prochy są wciąż przechowywane w krematorium – oznajmia nagle, sprawiając,
że znów czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku.
Nie chcę,
żeby powracała do tamtych chwil. Nie chcę pamiętać. I, choć to okrutne, marzę,
by żyć, jakby nic się nie stało. W chwili obecnej najzwyczajniej nie jestem
gotowa pójść na kompromis z przeszłością. Niestety, mimo mojego wewnętrznego
sprzeciwu, kobieta kontynuuje wypowiedź, zaskakując mnie znacznie bardziej niż
wcześniej, przełamując wszelkie granice:
– Postanowiłam
też, że za tydzień wyjedziesz do ojca. Chyba oboje potrzebujemy odpoczynku od
siebie, to dobrze nam zrobi – dodaje, a ja wprost nie mogę uwierzyć własnym uszom.
Jeszcze przed
momentem wydawało mi się, że moja relacja z mamą z czasem przejdzie swoją
wiosnę, że odbudujemy to, co stracone i pogodzimy się ze wszystkim, czego nie
potrafimy zmienić. Teraz jednak dowiaduję się, że przyjdzie mi mieszkać z
osobą, którą ostatni raz widziałam na swoich szóstych urodzinach. Doskonale
pamiętam, jak obiecałam wtedy, że już
nigdy nie będę bawiła się z tatusiem, bo mamusia przez niego płacze. Widać nadszedł czas, by złamać stare
przyrzeczenie.
***
Upragniony koniec roku wreszcie nadszedł, a w związku z próbnymi maturami znowu miałam niewiele czasu na pisanie i czytanie waszych blogów. Teraz postaram się wam to wynagrodzić.
Trochę trudno jest mi wczuć się w tę historię, jednak póki co nie chcę z niej rezygnować. Mam nadzieję, że lepsze zrozumienie bohaterów przyjdzie z biegiem czasu. Pozdrawiam!