"Nie możemy kochać domu, który nie ma swego oblicza i w którym kroki są pozbawione sensu."
Antoine de Saint-Exupery
Przede mną na łóżku leży
wyprasowana przez mamę najprawdopodobniej czarna sukienka i mimo że od dłuższego czasu powinnam
mieć ją na sobie, nie jestem na tyle odważna, by choć dotknąć gładkiego
materiału. Jedynie siedzę na podłodze w samej bieliźnie, rytmicznie kiwając się
w przód i w tył. Z trudem przypominam sobie słowa mowy pożegnalnej dla Melanie,
którą przyjdzie mi dzisiaj wygłosić przed szerszą publicznością. Z trudem,
ponieważ przed każdym kolejnym zdaniem muszę zamykać usta i powstrzymywać
niekontrolowany płacz.
– Moja siostra była niezwykłą
osobą… – zaczynam i jednocześnie kończę
swoją wypowiedź.
Mówienie o dziewczynie w czasie
przeszłym jest już dostatecznie przerażające. Ze zrezygnowaniem podnoszę się
więc z posadzki i idę po omacku w kierunku sypialni matki, pragnąc poinformować ją o
mojej rezygnacji. Wiem, jak bardzo zależało kobiecie na tym wystąpieniu,
dlatego boję się jej reakcji. Z drugiej strony nie chcę oszukiwać samej siebie
– z pewnością odstawianie tkliwej szopki przed wszystkimi uczestnikami pogrzebu
byłoby co najmniej żałosne.
– Mogę wejść? – pytam, opierając
się o framugę.
Przez chwilę odpowiedź nie
nadchodzi, a zamiast niej pojawia się tłumione chrząknięcie, dlatego
postanawiam podejść do przodu i kontynuować.
– Jeśli chodzi o dzisiejszą
przemowę… czy zrobiłabyś to za mnie? Boję się, że gdy przyjdzie co do czego,
nie powiem ani słowa – mamroczę pod nosem.
Na szczęście odzew ze strony
mamy nadchodzi naprawdę szybko, co oszczędza mi dodatkowego stresu.
– Lepiej to sobie odpuśćmy – oznajmia, lecz w jej głosie nie słyszę ani
grama pretensji, raczej coś na kształt ogólnego zmęczenia. – Najwyraźniej obie
nie czujemy się na siłach.
Kiwam głową ze smutnym
uśmiechem, w głębi serca wdzięczna kobiecie za niespotykaną dotąd
wyrozumiałość. Odwracam się na pięcie,
by wyjść z pokoju, gdy nieoczekiwanie zatrzymuje mnie jej zimna dłoń.
– Spakuję cię. Powinnaś się
przygotować nieco wcześniej, bo zaraz po pogrzebie przyjdzie po ciebie ojciec – dodaje, a następnie prowadzi mnie z powrotem
do sypialni, pozwala usiąść na łóżku i pomaga w ubraniu stroju.
Dziwię się temu nagłemu
przypływowi miłości, jednocześnie rozumiejąc, jak wiele kosztuje ją podobny
gest – spojrzenie w ślepe oczy sobowtórowi zmarłej córki. Dlatego postanawiam
cieszyć się z krótkiej chwili pozwalającej mi na bycie tylko małym, nieporadnym
dzieckiem.
– Przepraszam – szepcze nagle
kobieta, wrzucając do walizki pewną część garderoby.
Nie precyzuje swojej wypowiedzi.
Nie musi, ponieważ doskonale wiem, co ma na myśli. Później każe mi zadowolić
się ciszą, która zostaje przerwana dopiero przez pewnego człowieka witającego
mnie idiotycznymi wyrazami współczucia.
Nie chcę tracić resztek kultury, dlatego zwyczajnie nie odpowiadam i idę przed
siebie. Od natrętów uwalniam się, gdy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki „Nearer my
God to Thee” w wykonaniu taniego kwartetu smyczkowego. Mimo wielu nieczysto
zagranych nut, utwór jak zwykle budzi we mnie wiele emocji. W duchu przeklinam
matkę za wybór takiego repertuaru, ponieważ nie mija kilka sekund, a zaczynam płakać.
Nieznacznie pochylam głowę, ukrywając łzy spływające po moich policzkach – w
końcu nigdy nie byłam fanką publicznego okazywania uczuć. Tak jest również tym
razem, choć z łatwością znajduję usprawiedliwienie dla własnego smutku.
– No, młoda. Przestań już –
oznajmia tajemniczy głos.
Mija dłuższa chwila, zanim
orientuję się, że należy on do Grety.
– Co tu robisz? – szepczę
najciszej, jak tylko potrafię, nie ukrywając swojego zaskoczenia.
Zdawało mi się, że po pożegnaniu
w szpitalu nie będzie mi dane rozmawiać z nią po raz kolejny. Mimo że cieszę
się z obecności dziewczyny, coraz dotkliwiej zaczynam zmagać się z różnymi
wątpliwościami. Ostatnie miesiące skutecznie wprawiły mnie w otępienie, przez
co choćby istnienie ducha uważałam za całkowicie normalne, lecz obecnie staram
się podchodzić do wszystkiego bardziej racjonalnie. A to oznacza, że powinnam
dojść do jednoznacznego wniosku: zwariowałam.
– Przyszłam, żeby cię pocieszyć.
Pomyślałam…
– Przymknij się – syczę przez
zaciśnięte zęby,
Próbuję uspokoić własny umysł. Choć
Greta niejednokrotnie mi pomogła, muszę wreszcie zmierzyć się z rzeczywistością.
Mam dość problemów na głowie, a dodawanie omamów do tej długiej listy
stanowiłoby poważne przegięcie. Z drugiej strony nieustannie odnoszę wrażenie,
że jedynie ona potrafi mnie zrozumieć. Pozbycie się tak oddanej przyjaciółki
byłoby więc okrucieństwem i głupotą jednocześnie. Nawet jeśli owa przyjaciółka
teoretycznie nie istnieje.
– Co cię ugryzło?! – pyta
zdziwiona nastolatka.
– Pogadamy później – mruczę pod
nosem.
Na szczęście udaje mi się
zamilknąć w odpowiednim momencie – kapłan właśnie skończył czytać Biblię, a
delegacja bliskich Melanie prawdopodobnie wyszła już na środek. Utwierdzam się
w tym przekonaniu, gdy słyszę cichy głos Matta i czuję, jak chłopak delikatnie
popycha mnie do przodu. Nie protestuję. Ściskam w dłoniach pokaźnych rozmiarów
różę, co chwilę dotykając kłujących cierni. Tępy ból pozwala mi zapomnieć o
tym, co dzieje się tuż przed moimi oczyma: o grabarzach wolno
spuszczających urnę osiem stóp pod ziemię, o żałobnikach godzących się z
ostatnim pożegnaniem, o mamie krzyczącej głośniej niż niejedno zwierzę i o
sobie. W takich momentach jestem wdzięczna Bogu za brak wzroku – przynajmniej
mogę żyć wyobrażeniami, bo, choć wypadek zdarzył się trzy miesiące wcześniej, do
tej pory uważam, że moja siostra wyjechała na dłuższy moment, że jej powrót to
tylko kwestia czasu.
– Jak się trzymasz? – zagaja Matthew,
stając obok.
Odwracam głowę w kierunku
chłopaka, przypominając sobie, jak wielką rolę odegrał w życiu Mel. Ten wysoki
brunet zainteresował się nią jakieś trzy lata temu podczas Dance Umbrella
Festival – po wielu miesiącach pracy wreszcie przyszło jej przedstawić układ do
piosenki Beyonce razem z Jordanem Shandem, pryszczatym i chyba najbardziej
rozpieszczonym na ziemskim globie nastolatkiem (mimo okropnego charakteru
tańczył znakomicie). Razem z Melanie stworzyli prawdziwą sztukę, nic więc
dziwnego, że pierwszą osobą, którą zobaczyła dziewczyna po zejściu ze sceny,
był Matthew Thornton. A reszta potoczyła się już swoim rytmem.
Trwał zimny, grudniowy wieczór, lecz dzięki gorącej herbacie i, rzecz
jasna, centralnemu ogrzewaniu, nie odczuwałam zbyt dosadnie niskiej temperatury.
Mało, można powiedzieć, że całkowicie zapomniałam o mrozie. Jedyne, na czym
potrafiłam się wtedy skupić, to niecierpliwie wyczekiwanie przybycia Mel z jej
pierwszej randki. Podkuliłam nogi, rozsiadając się wygodnie w fotelu pod
pretekstem przeczytania kolejnego rozdziału „Dziwnego przypadku psa nocną
porą”, jednak nie mogłam powstrzymać się od nerwowego zerkania w kierunku
wejścia do mieszkania.
– Chyba muszę do
niej zadzwonić – wypaliła mama najwyraźniej równie zdenerwowana. – Ona nie ma
nawet szesnastu lat, powinna wracać do domu przed jedenastą...
– Nie! –
upomniałam ją nieco zbyt gwałtownie. –
Daj jej trochę luzu. Ona przeżywa najpiękniejsze chwile swojego życia!
Skoro jeszcze nie wróciła, to znaczy, że dobrze się razem bawią! – oznajmiłam
entuzjastycznie, gdy niespodziewanie usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi.
Do pokoju weszła
moja siostra. W dłoniach dzierżyła bukiet różowych tulipanów i uśmiechała się
od ucha do ucha. Nie czekając dłużej, podbiegłam do dziewczyny, złapałam ją za
ręce i zapytałam:
– Jak było?
– O wszystkim ci
opowiem, tylko chodźmy do pokoju! – odpowiedziała, rumieniąc się.
– Ehkem! –
odchrząknęła mama, pragnąc zwrócić na siebie uwagę. – Mi też należą się jakieś
wyjaśnienia. Chciałabym przynajmniej wiedzieć, czy ten Matt to nie przypadkiem
jakiś narkoman czy inny sadysta… poza tym kupiłam trzy opakowania czekoladowych
hobnobsów i nie zamierzam zjeść ich sama.
Melanie spojrzała
na nią spod byka, nieco skrępowana tymi żądaniami.
– No co? Ja też
kiedyś byłam w twoim wieku – dodała kobieta, po czym podniosła się na równe
nogi i pobiegła do kuchni.
Nie minęło kilka
sekund, a wróciła z paczkami moich ulubionych ciastek. Usiadła po turecku na
dywanie i podparła brodę rękoma, wyczekując rozpoczęcia opowieści. Chyba po raz
pierwszy widziałam, by zachowywała się w ten sposób. Z podekscytowaniem
wymalowanym na twarzy, rozczochranymi blond włosami wyglądała, jakby przeżywała
swoją drugą młodość, a przynajmniej wspominała dawne czasy.
– Dobra… w takim
razie na początku powiem, że… – westchnęła Mel, odgarniając grzywkę z czoła.
Na daremno
próbowała ukryć swoje zawstydzenie.
– Matt jest
cudowny! – prawie pisnęła niczym nastolatka oglądająca koncert swojego
muzycznego idola. – Włożył na siebie garnitur, mimo że szliśmy tylko do
kawiarni. Długo rozmawialiśmy na różne tematy. O naszych
zainteresowaniach, marzeniach, rodzinie…
obiecał, że rozważy zapisanie się do naszej szkoły tańca! Zaczął trenować jako
siedmiolatek, więc zna się na rzeczy nawet lepiej niż ja! I uwielbia modern
jazz! Oboje zamówiliśmy placek jabłkowy
i do tego gorącą czekoladę. Zapłacił za mnie… swoimi pieniędzmi, rozumiecie?! –
mówiła, a raczej wylewała z siebie słowa.
W pewnym momencie
jej nadmierna radość wydała mi się tak komiczna, że nie potrafiłam powstrzymać
śmiechu.
– Widzę, że ktoś
tu się zakochał! – powiedziałam, opierając łokieć na jej ramieniu.
Przez resztę
wieczoru Melanie dosyć dobitnie wykładała nam, że Matthew ma ciało Adonisa i
jest najlepszym kandydatem na męża, jakiego spotkała, by następnie
przysłuchiwać się historiom miłosnych podbojów mamy. To był jeden z tych dni,
kiedy tworzyłyśmy zgraną i szczęśliwą rodzinę. Zdawać by się mogło, że nigdy
nie podzielą nas żadne kłótnie czy różnice poglądów. A jednak – pozory mylą.
– Darcy? Wszystko ok?– szepcze chłopak,
wyrywając mnie z rozmyślań.
– Tak, w porządku, dzięki –
powtarzam wyuczoną, typową dla Brytyjczyków formułkę z nadzieją, że chłopak
zignoruje fałsz brzmiący w moim głosie i przestanie drążyć temat.
W końcu dzisiaj nic nie może być
„w porządku”. Wraz z Mel grzebię cząstkę swojego świata. To tak, jakbym
umierała, marząc, by ponownie spotkać się z własną siostrą i porozmawiać z nią
choć na kilka chwil.
Słyszę pojedynczy stukot. Urna
najprawdopodobniej właśnie uderzyła o wilgotną ziemię. Cichy dźwięk sprawia, że
dociera do mnie okrutna prawda, którą wcześniej próbowałam wyprzeć ze
świadomości. To koniec. Nie będzie już kolejnych sprzeczek, śmiechu czy płaczu.
Najwyższa pora, by pogodzić się ze stratą. Owa myśl wydaje mi się niesamowicie
przerażająca, dlatego nie mija chwila, a wybucham niekontrolowanym płaczem. Omal
nie upadam na ziemię, poddając się krótkotrwałym, lecz silnym spazmom. Matt
podtrzymuje mnie swoimi rękoma, jednak sam z trudem opanowuje szloch. Róża
wypada mi z dłoni, prawdopodobnie lądując we wnętrzu ogromnego dołu.
– Dam sobie radę – mówię chłopakowi,
po czym nieznacznie się prostuję.
W tle nieustannie majaczy cichy
marsz żałobny. Staram się puszczać mimo uszu dźwięki ponurej pieśni, całą uwagę
koncentrując na daremnej próbie pozbycia się bólu. Daremnej, ponieważ zamiast
zachować spokój, zaczynam przypominać sobie dzień felernego „wypadku”. Myślę o zabójcach
mojej siostry. Nie znam i nie chcę znać tożsamości zbrodniarzy, skoro jeszcze
nie pogodziłam się z ich chorą decyzją o podłożeniu bomby. Nie wiem, czy
kiedykolwiek będę w stanie to zrobić.
Póki co jedynie przepełnia mnie nieprawdopodobna nienawiść – nie
znajduję słów, by ją opisać. Jest żrąca jak kwas i chwilami zdaje mi się, że
muszę krzyknąć, by pozwolić jej odejść choć na krótką chwilę. Z całych sił
wbijam paznokcie w ramiona, doczekując końca pogrzebu.
Uczestnicy ceremonii powoli
opuszczają cmentarz. Słyszę ich ciężkie kroki, lecz mimo to wciąż stoję w
miejscu, Matthew i mama również. W ciszy próbuję skupić oszalałe, niedokończone
wątki w spójną całość. Nie myślę o powrocie do domu – wiem, że czeka mnie tam
pierwsze od wielu lat spotkanie z tatą, a później – wyjazd na przedmieścia
Londynu – blisko, lecz jednocześnie daleko od znajomego, ukochanego świata. Niestety
po krótkiej chwili czuję na swoim ramieniu zimną, mokrą od łez dłoń matki
prowadzącą mnie w kierunku bramy wyjściowej. Nie protestuję. Nie mogę odwlekać
w nieskończoność niektórych momentów, powinnam raczej stawić im czoła. Jednak
to wymaga odwagi, a ja jestem tylko małym, słabym i przerażonym dzieckiem
pragnącym zamknąć oczy na wszelkie okrutne wydarzenia. Dlatego też pewna
niepowstrzymana siła, a raczej bezradność powstrzymuje mnie przed
przekroczeniem progu mieszkania. Nieoczekiwanie okazuje się, że nie muszę tego
robić – zostaję wyręczona przez ojca.
–
Witaj, Darcy – szepcze, najprawdopodobniej nie zdając sobie sprawy, że tak czy
inaczej jego obecność budzi we mnie obrzydzenie.
Milczę dla dobra nas obojga.
– Dobrze cię widzieć… po tylu
latach – zaczyna dość niezręcznie – wejdziemy? – pyta, lecz odpowiada mu
jedynie długa cisza.
Mężczyzna wzdycha ciężko z
zażenowaniem, jakby obawiał się wypowiedzenia kolejnych słów. Powinien teraz bić
się z wyrzutami sumienia, przecież zostawił mnie i Melanie, wybierając życie z
młodą, piękną Alicią Baker. Paradoksalnie nie żałowałam, że podjął taką decyzję,
mało – cieszyłam się. Jego związek z mamą był ogromną pomyłką. Jako mała dziewczynka
przysłuchiwałam się ich ciągłym sprzeczkom i kłótniom, dlatego gdy mój
rodziciel łaskawie wyprowadził się z domu, odczułam ulgę. Początkowo
odwiedzałam tatę razem z siostrą dwa razy w tygodniu, lecz po kilku latach
mężczyzna przeniósł się do Kanady na jakiś czas, co skutecznie zerwało nasze i
tak kruche relacje.
– Mam nadzieję, że znajdziesz
swoje miejsce w moim domu, że… jakoś się pozbierasz po tym, co się stało… –
ciągnie idiotyczny monolog. – Na pewno polubisz Angusa, mojego synka. To świetny
chłopak, spokojny, mądry… wydaje mi się, że znajdziecie wspólny język – dodaje.
Słyszę, jak nerwowo drapie się
po głowie. Wiem, że obecna sytuacja wywołuje w nim swego rodzaju dyskomfort i
jedyne, co mogę teraz zrobić, to uśmiechnąć się pod nosem z triumfem. Zemsta
czasem bywa słodka.
– Stephen, zachowaj te rewelacje
dla siebie – odzywa się mama, najprawdopodobniej łapiąc kawałek naszej rozmowy
przez wciąż otwarte drzwi.
Dziwni mnie to – po raz pierwszy
od czterech miesięcy staje po mojej stronie.
– Godzinę temu pogrzebano twoją
córkę, a ty… jak gdyby nigdy nic… snujesz opowieść o swoim idealnym życiu. Nie
potrafię tego słuchać… – mamrocze pod nosem, by znów wybuchnąć niekontrolowanym
płaczem.
Na dźwięk szlochu kobiety mimowolnie zaczynam
myśleć, że decyzję o moim wyjeździe podjęła zbyt pochopnie. Nie poradzi sobie
bez obecności drugiej osoby, a potworne myśli skutecznie odbiorą jej nadzieję
na lepsze jutro, lecz szybko zdaję sobie sprawę, że nie jestem odpowiednią
kandydatką na pocieszycielkę. Pragnę zostać, jednak ostatecznie odrzucam własny
egoizm i godzę się na przeprowadzkę. Moja obecność zniszczyłaby matkę, teraz to
rozumiem – ona powinna nauczyć się żyć z bólem po stracie Mel. Dlatego też mówię
do ojca:
– Chodź za mną.
Po
czym znikam w korytarzu domu, prowadzę go do swojego pokoju, znając każdy zakamarek budynku na pamięć, i każę zabrać
walizki. Ostatni raz wdycham zapach znajomego miejsca, wciąż przerażona,
nieprzygotowana do zdobycia nowych wspomnień. Zostawiam za sobą spędzone tu
dzieciństwo, czas nastoletniego buntu oraz niefortunny początek dorosłości.
Nagle we własnych czterech ścianach czuję się nieprawdopodobnie mała, jakby
pomieszczenie zaraz miało mnie pochłonąć. Pozwalam mu na to. Siadam na podłodze
i obejmuję dłońmi kolana, byle tylko odizolować się od obecności mojego
rodziciela, od zamieszkania w obcym, nieprzyjaznym gmachu. Ku mojemu
niezadowoleniu mężczyzna szybko zmusza mnie do wyjścia.
– Kocham cię – szepczę do mamy, gdy już zatrzymuję
się przy drzwiach.
Kobieta chwilowo nie reaguje, lecz po chwili
nieśmiało dotyka dłonią mojego ramienia. Uśmiecham się i spoglądam na nią
ślepymi oczyma, wdzięczna za ten drobny gest dający ogromną dawkę otuchy.
Niestety nic nie trwa wiecznie – mama szybko cofa rękę jak oparzona.
– Przepraszam – odpowiada po raz kolejny dzisiejszego
dnia.
Odnoszę wrażenie, że jej słownik niespodziewanie się
skurczył i teraz potrafi pomieścić tylko jedno słowo. Mimo to nie denerwuję
się, przeciwnie – staram zrozumieć. Brakuje mi sił, by ją przytulić, więc
zwyczajnie opuszczam mieszkanie i idę w kierunku peronu, niechętnie uczepiona
ramienia ojca.
Metro jest jedynym bezpiecznym, oczywiście według
mojego umysłu, środkiem komunikacji – myśl o ogromnej kolei sunącej po
szerokich torach o dziwo nie sprawia, że mam ochotę krzyczeć i rwać włosy z
głowy. Na szczęście stacja London Bridge nie znajduje się zbyt daleko od domu,
więc na miejsce docieramy po kilku minutach. Milczymy. Rozmowa z mężczyzną
wydaje się najgorszą z możliwych perspektyw, przez co, gdy czuję nagły, mocny
podmuch wiatru, cicho oddycham z ulgą. Przyjazd pojazdu wiąże się z wtopieniem
w tłum ludzi, staniem się anonimową. Wchodzę do środka i słyszę, jak zamykają
się za mną drzwi. Nie wiem, gdzie poszedł tata. Dobrze mi z tą myślą. Znajduję
wygodną pozycję, opierając się plecami o ścianę metra i wsłuchując w jednostajny stukot maszyny czy
ciche rozmowy pasażerów.
– Proszę usiąść – odzywa się ktoś nagle, po czym próbuje
prowadzić mnie do wolnego siedzenia.
– Nie, dziękuję – odpowiadam względnie miło, trzymając
się kurczliwie zimnego, metalowego słupka.
Mam zdrowe nogi, nie rozumiem więc, dlaczego ludzie
traktują mnie jak niepełnosprawną z fałszywą, udawaną litością. Pochylam głowę,
za wszelką cenę starając się ukryć zdenerwowanie. Negatywne emocje związane z
dzisiejszym dniem stopniowo zamieniają mnie w tykającą bombę zegarową. Wiem, że
wystarczy kolejne pojedyncze słowo, bym wybuchła.
I eksploduję, gdy nieznajoma dosłownie popycha mnie w
kierunku pustego miejsca.
– Odwal się, do jasnej cholery! – wrzeszczę,
nieumiejętnie wymachując dłonią i niechcący uderzając obcą kobietę w twarz.
Ojciec zbyt późno zauważa moją gwałtowną reakcję. W
metrze panuje teraz tak przerażająca cisza, że do moich uszu dociera nawet
brzęczenie muchy niezdarnie obijającej się o okna.
– Wariatka – mówi jakaś młoda dziewczyna,
najprawdopodobniej przekonana, że nikt jej nie usłyszy.
Nachodzi mnie ochota, by na nią nakrzyczeć, lecz
zamiast tego przystanek metra ratuje mnie od nowej dawki wstydu. Nie czekam na
instrukcje ojca. Wybiegam z pojazdu jak oparzona, pozwalając sobie na płacz,
przed którym wcześniej się powstrzymywałam.
Jeżeli w najbliższym czasie przyjdzie mi odgrywać
rolę świruski i histeryczki, zrobię to przynajmniej pełną parą.
***
Kolejny rozdział za nami. Patrząc na różne braki, które można zauważyć w tym opowiadaniu, postanowiłam napisać prolog (tia... robię wszystko bardzo po kolei), który mógłby przybliżyć wam nieco lepiej losy rodziny przed wypadkiem.
Trzymajcie się ciepło... to znaczy może raczej zimno ze względu na te przerażające temperatury. Ahoj!
***
Kolejny rozdział za nami. Patrząc na różne braki, które można zauważyć w tym opowiadaniu, postanowiłam napisać prolog (tia... robię wszystko bardzo po kolei), który mógłby przybliżyć wam nieco lepiej losy rodziny przed wypadkiem.
Trzymajcie się ciepło... to znaczy może raczej zimno ze względu na te przerażające temperatury. Ahoj!