niedziela, 9 sierpnia 2015

Rozdział IV

"Nie możemy kochać do­mu, który nie ma swe­go ob­licza i w którym kro­ki są poz­ba­wione sensu."
Antoine de Saint-Exupery



                 Przede mną na łóżku leży wyprasowana przez mamę najprawdopodobniej czarna sukienka i mimo że od dłuższego czasu powinnam mieć ją na sobie, nie jestem na tyle odważna, by choć dotknąć gładkiego materiału. Jedynie siedzę na podłodze w samej bieliźnie, rytmicznie kiwając się w przód i w tył. Z trudem przypominam sobie słowa mowy pożegnalnej dla Melanie, którą przyjdzie mi dzisiaj wygłosić przed szerszą publicznością. Z trudem, ponieważ przed każdym kolejnym zdaniem muszę zamykać usta i powstrzymywać niekontrolowany płacz.
                – Moja siostra była niezwykłą osobą…  – zaczynam i jednocześnie kończę swoją wypowiedź.
                Mówienie o dziewczynie w czasie przeszłym jest już dostatecznie przerażające. Ze zrezygnowaniem podnoszę się więc z posadzki i idę po omacku w kierunku sypialni matki, pragnąc poinformować ją o mojej rezygnacji. Wiem, jak bardzo zależało kobiecie na tym wystąpieniu, dlatego boję się jej reakcji. Z drugiej strony nie chcę oszukiwać samej siebie – z pewnością odstawianie tkliwej szopki przed wszystkimi uczestnikami pogrzebu byłoby co najmniej żałosne.
                – Mogę wejść? – pytam, opierając się o framugę.
                Przez chwilę odpowiedź nie nadchodzi, a zamiast niej pojawia się tłumione chrząknięcie, dlatego postanawiam podejść do przodu i kontynuować.
                – Jeśli chodzi o dzisiejszą przemowę… czy zrobiłabyś to za mnie? Boję się, że gdy przyjdzie co do czego, nie powiem ani słowa – mamroczę pod nosem.
                Na szczęście odzew ze strony mamy nadchodzi naprawdę szybko, co oszczędza mi dodatkowego stresu.
                – Lepiej to sobie odpuśćmy  – oznajmia, lecz w jej głosie nie słyszę ani grama pretensji, raczej coś na kształt ogólnego zmęczenia. – Najwyraźniej obie nie czujemy się na siłach.
                Kiwam głową ze smutnym uśmiechem, w głębi serca wdzięczna kobiecie za niespotykaną dotąd wyrozumiałość.  Odwracam się na pięcie, by wyjść z pokoju, gdy nieoczekiwanie zatrzymuje mnie jej zimna dłoń.
                – Spakuję cię. Powinnaś się przygotować nieco wcześniej, bo zaraz po pogrzebie przyjdzie po ciebie ojciec  – dodaje, a następnie prowadzi mnie z powrotem do sypialni, pozwala usiąść na łóżku i pomaga w ubraniu stroju.
                Dziwię się temu nagłemu przypływowi miłości, jednocześnie rozumiejąc, jak wiele kosztuje ją podobny gest – spojrzenie w ślepe oczy sobowtórowi zmarłej córki. Dlatego postanawiam cieszyć się z krótkiej chwili pozwalającej mi na bycie tylko małym, nieporadnym dzieckiem. 
                – Przepraszam – szepcze nagle kobieta, wrzucając do walizki pewną część garderoby.
                Nie precyzuje swojej wypowiedzi. Nie musi, ponieważ doskonale wiem, co ma na myśli. Później każe mi zadowolić się ciszą, która zostaje przerwana dopiero przez pewnego człowieka witającego mnie idiotycznymi wyrazami współczucia. Nie chcę tracić resztek kultury, dlatego zwyczajnie nie odpowiadam i idę przed siebie. Od natrętów uwalniam się, gdy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki „Nearer my God to Thee” w wykonaniu taniego kwartetu smyczkowego. Mimo wielu nieczysto zagranych nut, utwór jak zwykle budzi we mnie wiele emocji. W duchu przeklinam matkę za wybór takiego repertuaru, ponieważ nie mija kilka sekund, a zaczynam płakać. Nieznacznie pochylam głowę, ukrywając łzy spływające po moich policzkach – w końcu nigdy nie byłam fanką publicznego okazywania uczuć. Tak jest również tym razem, choć z łatwością znajduję usprawiedliwienie dla własnego smutku.
                – No, młoda. Przestań już – oznajmia tajemniczy głos.
                Mija dłuższa chwila, zanim orientuję się, że należy on do Grety.
                – Co tu robisz? – szepczę najciszej, jak tylko potrafię, nie ukrywając swojego zaskoczenia.
                Zdawało mi się, że po pożegnaniu w szpitalu nie będzie mi dane rozmawiać z nią po raz kolejny. Mimo że cieszę się z obecności dziewczyny, coraz dotkliwiej zaczynam zmagać się z różnymi wątpliwościami. Ostatnie miesiące skutecznie wprawiły mnie w otępienie, przez co choćby istnienie ducha uważałam za całkowicie normalne, lecz obecnie staram się podchodzić do wszystkiego bardziej racjonalnie. A to oznacza, że powinnam dojść do jednoznacznego wniosku: zwariowałam.
                – Przyszłam, żeby cię pocieszyć. Pomyślałam…
                – Przymknij się – syczę przez zaciśnięte zęby,
                Próbuję uspokoić własny umysł. Choć Greta niejednokrotnie mi pomogła, muszę wreszcie zmierzyć się z rzeczywistością. Mam dość problemów na głowie, a dodawanie omamów do tej długiej listy stanowiłoby poważne przegięcie. Z drugiej strony nieustannie odnoszę wrażenie, że jedynie ona potrafi mnie zrozumieć. Pozbycie się tak oddanej przyjaciółki byłoby więc okrucieństwem i głupotą jednocześnie. Nawet jeśli owa przyjaciółka teoretycznie nie istnieje.
                – Co cię ugryzło?! – pyta zdziwiona nastolatka.
                – Pogadamy później – mruczę pod nosem.
                Na szczęście udaje mi się zamilknąć w odpowiednim momencie – kapłan właśnie skończył czytać Biblię, a delegacja bliskich Melanie prawdopodobnie wyszła już na środek. Utwierdzam się w tym przekonaniu, gdy słyszę cichy głos Matta i czuję, jak chłopak delikatnie popycha mnie do przodu. Nie protestuję. Ściskam w dłoniach pokaźnych rozmiarów różę, co chwilę dotykając kłujących cierni. Tępy ból pozwala mi zapomnieć o tym, co dzieje się tuż przed moimi oczyma: o grabarzach wolno spuszczających urnę osiem stóp pod ziemię, o żałobnikach godzących się z ostatnim pożegnaniem, o mamie krzyczącej głośniej niż niejedno zwierzę i o sobie. W takich momentach jestem wdzięczna Bogu za brak wzroku – przynajmniej mogę żyć wyobrażeniami, bo, choć wypadek zdarzył się trzy miesiące wcześniej, do tej pory uważam, że moja siostra wyjechała na dłuższy moment, że jej powrót to tylko kwestia czasu.
                – Jak się trzymasz? – zagaja Matthew, stając obok.
                Odwracam głowę w kierunku chłopaka, przypominając sobie, jak wielką rolę odegrał w życiu Mel. Ten wysoki brunet zainteresował się nią jakieś trzy lata temu podczas Dance Umbrella Festival – po wielu miesiącach pracy wreszcie przyszło jej przedstawić układ do piosenki Beyonce razem z Jordanem Shandem, pryszczatym i chyba najbardziej rozpieszczonym na ziemskim globie nastolatkiem (mimo okropnego charakteru tańczył znakomicie). Razem z Melanie stworzyli prawdziwą sztukę, nic więc dziwnego, że pierwszą osobą, którą zobaczyła dziewczyna po zejściu ze sceny, był Matthew Thornton. A reszta potoczyła się już swoim rytmem.               
                Trwał zimny, grudniowy wieczór, lecz dzięki gorącej herbacie i, rzecz jasna, centralnemu ogrzewaniu, nie odczuwałam zbyt dosadnie niskiej temperatury. Mało, można powiedzieć, że całkowicie zapomniałam o mrozie. Jedyne, na czym potrafiłam się wtedy skupić, to niecierpliwie wyczekiwanie przybycia Mel z jej pierwszej randki. Podkuliłam nogi, rozsiadając się wygodnie w fotelu pod pretekstem przeczytania kolejnego rozdziału „Dziwnego przypadku psa nocną porą”, jednak nie mogłam powstrzymać się od nerwowego zerkania w kierunku wejścia do mieszkania.
                – Chyba muszę do niej zadzwonić – wypaliła mama najwyraźniej równie zdenerwowana. – Ona nie ma nawet szesnastu lat, powinna wracać do domu przed jedenastą...
                – Nie! – upomniałam ją nieco zbyt gwałtownie. –  Daj jej trochę luzu. Ona przeżywa najpiękniejsze chwile swojego życia! Skoro jeszcze nie wróciła, to znaczy, że dobrze się razem bawią! – oznajmiłam entuzjastycznie, gdy niespodziewanie usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi.
                Do pokoju weszła moja siostra. W dłoniach dzierżyła bukiet różowych tulipanów i uśmiechała się od ucha do ucha. Nie czekając dłużej, podbiegłam do dziewczyny, złapałam ją za ręce i zapytałam:
                – Jak było? 
                – O wszystkim ci opowiem, tylko chodźmy do pokoju! – odpowiedziała, rumieniąc się.
                – Ehkem! – odchrząknęła mama, pragnąc zwrócić na siebie uwagę. – Mi też należą się jakieś wyjaśnienia. Chciałabym przynajmniej wiedzieć, czy ten Matt to nie przypadkiem jakiś narkoman czy inny sadysta… poza tym kupiłam trzy opakowania czekoladowych hobnobsów i nie zamierzam zjeść ich sama.
                Melanie spojrzała na nią spod byka, nieco skrępowana tymi żądaniami.
                – No co? Ja też kiedyś byłam w twoim wieku – dodała kobieta, po czym podniosła się na równe nogi i pobiegła do kuchni.
                Nie minęło kilka sekund, a wróciła z paczkami moich ulubionych ciastek. Usiadła po turecku na dywanie i podparła brodę rękoma, wyczekując rozpoczęcia opowieści. Chyba po raz pierwszy widziałam, by zachowywała się w ten sposób. Z podekscytowaniem wymalowanym na twarzy, rozczochranymi blond włosami wyglądała, jakby przeżywała swoją drugą młodość, a przynajmniej wspominała dawne czasy.
                – Dobra… w takim razie na początku powiem, że… – westchnęła Mel, odgarniając grzywkę z czoła.
                Na daremno próbowała ukryć swoje zawstydzenie.
                – Matt jest cudowny! – prawie pisnęła niczym nastolatka oglądająca koncert swojego muzycznego idola. – Włożył na siebie garnitur, mimo że szliśmy tylko do kawiarni. Długo rozmawialiśmy na różne tematy. O naszych zainteresowaniach,  marzeniach, rodzinie… obiecał, że rozważy zapisanie się do naszej szkoły tańca! Zaczął trenować jako siedmiolatek, więc zna się na rzeczy nawet lepiej niż ja! I uwielbia modern jazz! Oboje zamówiliśmy  placek jabłkowy i do tego gorącą czekoladę. Zapłacił za mnie… swoimi pieniędzmi, rozumiecie?! – mówiła, a raczej wylewała z siebie słowa.
                W pewnym momencie jej nadmierna radość wydała mi się tak komiczna, że nie potrafiłam powstrzymać śmiechu.
                – Widzę, że ktoś tu się zakochał! – powiedziałam, opierając łokieć na jej ramieniu.
                Przez resztę wieczoru Melanie dosyć dobitnie wykładała nam, że Matthew ma ciało Adonisa i jest najlepszym kandydatem na męża, jakiego spotkała, by następnie przysłuchiwać się historiom miłosnych podbojów mamy. To był jeden z tych dni, kiedy tworzyłyśmy zgraną i szczęśliwą rodzinę. Zdawać by się mogło, że nigdy nie podzielą nas żadne kłótnie czy różnice poglądów. A jednak – pozory mylą.
                – Darcy? Wszystko ok?– szepcze chłopak, wyrywając mnie z rozmyślań.
                – Tak, w porządku, dzięki – powtarzam wyuczoną, typową dla Brytyjczyków formułkę z nadzieją, że chłopak zignoruje fałsz brzmiący w moim głosie i przestanie drążyć temat.
                W końcu dzisiaj nic nie może być „w porządku”. Wraz z Mel grzebię cząstkę swojego świata. To tak, jakbym umierała, marząc, by ponownie spotkać się z własną siostrą i porozmawiać z nią choć na kilka chwil.
                Słyszę pojedynczy stukot. Urna najprawdopodobniej właśnie uderzyła o wilgotną ziemię. Cichy dźwięk sprawia, że dociera do mnie okrutna prawda, którą wcześniej próbowałam wyprzeć ze świadomości. To koniec. Nie będzie już kolejnych sprzeczek, śmiechu czy płaczu. Najwyższa pora, by pogodzić się ze stratą. Owa myśl wydaje mi się niesamowicie przerażająca, dlatego nie mija chwila, a wybucham niekontrolowanym płaczem. Omal nie upadam na ziemię, poddając się krótkotrwałym, lecz silnym spazmom. Matt podtrzymuje mnie swoimi rękoma, jednak sam z trudem opanowuje szloch. Róża wypada mi z dłoni, prawdopodobnie lądując we wnętrzu ogromnego dołu.
                – Dam sobie radę – mówię chłopakowi, po czym nieznacznie się prostuję.
                W tle nieustannie majaczy cichy marsz żałobny. Staram się puszczać mimo uszu dźwięki ponurej pieśni, całą uwagę koncentrując na daremnej próbie pozbycia się bólu. Daremnej, ponieważ zamiast zachować spokój, zaczynam przypominać sobie dzień felernego „wypadku”. Myślę o zabójcach mojej siostry. Nie znam i nie chcę znać tożsamości zbrodniarzy, skoro jeszcze nie pogodziłam się z ich chorą decyzją o podłożeniu bomby. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie to zrobić.  Póki co jedynie przepełnia mnie nieprawdopodobna nienawiść – nie znajduję słów, by ją opisać. Jest żrąca jak kwas i chwilami zdaje mi się, że muszę krzyknąć, by pozwolić jej odejść choć na krótką chwilę. Z całych sił wbijam paznokcie w ramiona, doczekując końca pogrzebu.
                Uczestnicy ceremonii powoli opuszczają cmentarz. Słyszę ich ciężkie kroki, lecz mimo to wciąż stoję w miejscu, Matthew i mama również. W ciszy próbuję skupić oszalałe, niedokończone wątki w spójną całość. Nie myślę o powrocie do domu – wiem, że czeka mnie tam pierwsze od wielu lat spotkanie z tatą, a później – wyjazd na przedmieścia Londynu – blisko, lecz jednocześnie daleko od znajomego, ukochanego świata. Niestety po krótkiej chwili czuję na swoim ramieniu zimną, mokrą od łez dłoń matki prowadzącą mnie w kierunku bramy wyjściowej. Nie protestuję. Nie mogę odwlekać w nieskończoność niektórych momentów, powinnam raczej stawić im czoła. Jednak to wymaga odwagi, a ja jestem tylko małym, słabym i przerażonym dzieckiem pragnącym zamknąć oczy na wszelkie okrutne wydarzenia. Dlatego też pewna niepowstrzymana siła, a raczej bezradność powstrzymuje mnie przed przekroczeniem progu mieszkania. Nieoczekiwanie okazuje się, że nie muszę tego robić – zostaję wyręczona przez ojca.
                – Witaj, Darcy – szepcze, najprawdopodobniej nie zdając sobie sprawy, że tak czy inaczej jego obecność budzi we mnie obrzydzenie.
                Milczę dla dobra nas obojga.
                – Dobrze cię widzieć… po tylu latach – zaczyna dość niezręcznie – wejdziemy? – pyta, lecz odpowiada mu jedynie długa cisza.
                Mężczyzna wzdycha ciężko z zażenowaniem, jakby obawiał się wypowiedzenia kolejnych słów. Powinien teraz bić się z wyrzutami sumienia, przecież zostawił mnie i Melanie, wybierając życie z młodą, piękną Alicią Baker. Paradoksalnie nie żałowałam, że podjął taką decyzję, mało – cieszyłam się. Jego związek z mamą był ogromną pomyłką. Jako mała dziewczynka przysłuchiwałam się ich ciągłym sprzeczkom i kłótniom, dlatego gdy mój rodziciel łaskawie wyprowadził się z domu, odczułam ulgę. Początkowo odwiedzałam tatę razem z siostrą dwa razy w tygodniu, lecz po kilku latach mężczyzna przeniósł się do Kanady na jakiś czas, co skutecznie zerwało nasze i tak kruche relacje.
                – Mam nadzieję, że znajdziesz swoje miejsce w moim domu, że… jakoś się pozbierasz po tym, co się stało… – ciągnie idiotyczny monolog. – Na pewno polubisz Angusa, mojego synka. To świetny chłopak, spokojny, mądry… wydaje mi się, że znajdziecie wspólny język – dodaje.
                Słyszę, jak nerwowo drapie się po głowie. Wiem, że obecna sytuacja wywołuje w nim swego rodzaju dyskomfort i jedyne, co mogę teraz zrobić, to uśmiechnąć się pod nosem z triumfem. Zemsta czasem bywa słodka.
                – Stephen, zachowaj te rewelacje dla siebie – odzywa się mama, najprawdopodobniej łapiąc kawałek naszej rozmowy przez wciąż otwarte drzwi.
                Dziwni mnie to – po raz pierwszy od czterech miesięcy staje po mojej stronie.
                – Godzinę temu pogrzebano twoją córkę, a ty… jak gdyby nigdy nic… snujesz opowieść o swoim idealnym życiu. Nie potrafię tego słuchać… – mamrocze pod nosem, by znów wybuchnąć niekontrolowanym płaczem.
                 Na dźwięk szlochu kobiety mimowolnie zaczynam myśleć, że decyzję o moim wyjeździe podjęła zbyt pochopnie. Nie poradzi sobie bez obecności drugiej osoby, a potworne myśli skutecznie odbiorą jej nadzieję na lepsze jutro, lecz szybko zdaję sobie sprawę, że nie jestem odpowiednią kandydatką na pocieszycielkę. Pragnę zostać, jednak ostatecznie odrzucam własny egoizm i godzę się na przeprowadzkę. Moja obecność zniszczyłaby matkę, teraz to rozumiem – ona powinna nauczyć się żyć z bólem po stracie Mel. Dlatego też mówię do ojca:
                – Chodź za mną.
                Po czym znikam w korytarzu domu, prowadzę go do swojego pokoju, znając każdy zakamarek budynku na pamięć, i każę zabrać walizki. Ostatni raz wdycham zapach znajomego miejsca, wciąż przerażona, nieprzygotowana do zdobycia nowych wspomnień. Zostawiam za sobą spędzone tu dzieciństwo, czas nastoletniego buntu oraz niefortunny początek dorosłości. Nagle we własnych czterech ścianach czuję się nieprawdopodobnie mała, jakby pomieszczenie zaraz miało mnie pochłonąć. Pozwalam mu na to. Siadam na podłodze i obejmuję dłońmi kolana, byle tylko odizolować się od obecności mojego rodziciela, od zamieszkania w obcym, nieprzyjaznym gmachu. Ku mojemu niezadowoleniu mężczyzna szybko zmusza mnie do wyjścia.
                – Kocham cię – szepczę do mamy, gdy już zatrzymuję się przy drzwiach.  
                Kobieta chwilowo nie reaguje, lecz po chwili nieśmiało dotyka dłonią mojego ramienia. Uśmiecham się i spoglądam na nią ślepymi oczyma, wdzięczna za ten drobny gest dający ogromną dawkę otuchy. Niestety nic nie trwa wiecznie – mama szybko cofa rękę jak oparzona.
                – Przepraszam – odpowiada po raz kolejny dzisiejszego dnia.
                Odnoszę wrażenie, że jej słownik niespodziewanie się skurczył i teraz potrafi pomieścić tylko jedno słowo. Mimo to nie denerwuję się, przeciwnie – staram zrozumieć. Brakuje mi sił, by ją przytulić, więc zwyczajnie opuszczam mieszkanie i idę w kierunku peronu, niechętnie uczepiona ramienia ojca. 
                Metro jest jedynym bezpiecznym, oczywiście według mojego umysłu, środkiem komunikacji – myśl o ogromnej kolei sunącej po szerokich torach o dziwo nie sprawia, że mam ochotę krzyczeć i rwać włosy z głowy. Na szczęście stacja London Bridge nie znajduje się zbyt daleko od domu, więc na miejsce docieramy po kilku minutach. Milczymy. Rozmowa z mężczyzną wydaje się najgorszą z możliwych perspektyw, przez co, gdy czuję nagły, mocny podmuch wiatru, cicho oddycham z ulgą. Przyjazd pojazdu wiąże się z wtopieniem w tłum ludzi, staniem się anonimową. Wchodzę do środka i słyszę, jak zamykają się za mną drzwi. Nie wiem, gdzie poszedł tata. Dobrze mi z tą myślą. Znajduję wygodną pozycję, opierając się plecami o ścianę metra  i wsłuchując w jednostajny stukot maszyny czy ciche rozmowy pasażerów.
                – Proszę usiąść – odzywa się ktoś nagle, po czym próbuje prowadzić mnie do wolnego siedzenia.
                – Nie, dziękuję – odpowiadam względnie miło, trzymając się kurczliwie zimnego, metalowego słupka.
                Mam zdrowe nogi, nie rozumiem więc, dlaczego ludzie traktują mnie jak niepełnosprawną z fałszywą, udawaną litością. Pochylam głowę, za wszelką cenę starając się ukryć zdenerwowanie. Negatywne emocje związane z dzisiejszym dniem stopniowo zamieniają mnie w tykającą bombę zegarową. Wiem, że wystarczy kolejne pojedyncze słowo, bym wybuchła.
                I eksploduję, gdy nieznajoma dosłownie popycha mnie w kierunku pustego miejsca.
                – Odwal się, do jasnej cholery! – wrzeszczę, nieumiejętnie wymachując dłonią i niechcący uderzając obcą kobietę w twarz.
                Ojciec zbyt późno zauważa moją gwałtowną reakcję. W metrze panuje teraz tak przerażająca cisza, że do moich uszu dociera nawet brzęczenie muchy niezdarnie obijającej się o okna.
                – Wariatka – mówi jakaś młoda dziewczyna, najprawdopodobniej przekonana, że nikt jej nie usłyszy.
                Nachodzi mnie ochota, by na nią nakrzyczeć, lecz zamiast tego przystanek metra ratuje mnie od nowej dawki wstydu. Nie czekam na instrukcje ojca. Wybiegam z pojazdu jak oparzona, pozwalając sobie na płacz, przed którym wcześniej się powstrzymywałam.
                Jeżeli w najbliższym czasie przyjdzie mi odgrywać rolę świruski i histeryczki, zrobię to przynajmniej pełną parą. 

***
Kolejny rozdział za nami. Patrząc na różne braki, które można zauważyć w tym opowiadaniu, postanowiłam napisać prolog (tia... robię wszystko bardzo po kolei), który mógłby przybliżyć wam nieco lepiej losy rodziny przed wypadkiem.
Trzymajcie się ciepło... to znaczy może raczej zimno ze względu na te przerażające temperatury. Ahoj!