piątek, 20 marca 2015

Rozdział I

„Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.”
Julio Cortazar


ROZDZIAŁ I

Powinnam być Twoją strażniczką, starszą o piętnaście minut siostrą bliźniaczką gotową pójść za Tobą w ogień, skoczyć z mostu, oddać ostatnie tchnienie. Przepraszam, że wszystko potoczyło się w ten sposób. Pamiętasz, że próbowałam złapać Cię wtedy za rękę? Tak bardzo się starałam, jednak dym wokoło uniemożliwił mi oddychanie. Resztkami sił doczołgałam się do Twojego siedzenia, a później zwyczajnie, tak tchórzowsko, zamknęłam oczy. Po przebudzeniu widziałam już tylko ciemność. Może Bóg zdecydował, że nie powinnam oglądać świata bez Ciebie? A może jedynie w ten sposób będę w stanie się z Tobą zjednoczyć? Nie wiem… nie mam pojęcia. Pozostaje mi więc pokornie czekać na zrozumienie nieznanych prawd, o które wciąż uporczywie wypytuję.

***
– Mel, jesteś idiotką! – wrzeszczę, gdy zdaję sobie sprawę, że przez powolne ruchy mojej siostry spóźnię się do szkoły.
Wciąż zdyszana, nieco zwalniam kroku i spoglądam na zegarek. Nasz autobus najprawdopodobniej właśnie odjechał z przystanku.
– To, że ty wolisz wyglądać jak zombie, nie oznacza, że ja zgodzę się na to samo – mówi dziewczyna, wzruszając ramionami.
– Znalazła się… cholerna top modelka. Pamiętaj, że mam twoje zdjęcia bez makijażu i następnym razem ośmielę się pokazać je Mattowi – oznajmiam, tym razem bez wcześniejszej złości.
– Zabiję cię kiedyś – szepcze, po czym obie wybuchamy głośnym śmiechem.
                Melanie, opanowując chichot, demonstruje ogólną pogardę do systemu edukacji – zupełnie nie zależy jej na punktualności. Spuszcza nieznacznie wzrok i zaczyna oglądać swoje starannie pomalowane, szkarłatnoczerwone paznokcie, nie przejmując się faktem, że za tydzień czekają nas ważne egzaminy, dlatego każda chwila spędzona w szkole jest na wagę złota. Ja natomiast coraz bardziej zaczynam się niecierpliwić. Nerwowo przestępuję z nogi na nogę, naciągając rękawy swojego przydługiego swetra. 
– Za karę pójdziesz sprawdzić, o której mamy kolejnego busa – dodaję, kiedy wreszcie udaje mi się opanować stres i usiąść na zakurzonej ławce.
Kątem oka obserwuję falujące blond włosy dziewczyny, jej krótkie nogi i kolorową sukienkę sięgającą kolan. W chwili obecnej wydaje mi się, że robi wszystko, by nie wyglądać jak mój sobowtór, choć zaledwie kilka lat temu nie lubiłyśmy, gdy ktokolwiek nas odróżniał.
– Jeszcze dziesięć minut – oznajmia Mel i zajmuje miejsce obok mnie.
Niestety nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na przyjazd pojazdu. Uzbrajam się więc w cierpliwość i pragnę zacząć rozmowę, jednak kiedy otwieram usta, zdaję sobie sprawę, że moja siostra włożyła do uszu słuchawki, całkowicie odcinając się od świata. Choć jej zachowanie sprawia mi przykrość, staram się tego nie okazywać. Z biegiem lat bardzo oddaliłyśmy się od siebie, znalazłyśmy odmienne grono przyjaciół i mimo że łączyła nas miłość do tańca, ja uwielbiałam klimaty latynoamerykańskie, a ona modern jazz. Obecnie zaczynam odnosić wrażenie, że skończyły się nam wspólne tematy.
Moje refleksje przerywa pojawienie się pojazdu. Gdy wchodzimy do środka, Melanie zajmuje miejsce na tyłach, blisko swoich znajomych. Ja natomiast staję tuż przy drzwiach, opieram się o poręcz i wyglądam za okno. Londyn jak zwykle tętni życiem. Przepełniony zabieganymi ludźmi spieszącymi się do bliżej nieokreślonych miejsc, tak jaskrawymi, różnymi, lecz zlewającymi się w całość. Wśród nich mogę dostrzec grupkę młodzieży, staruszka podpierającego się laską czy młode małżeństwo z dzieckiem. Jednak podobna harmonia nie trwa zbyt długo. Wystarczy krótki huk, trzask, wybuch i ogień. 
Nieznana siła odrzuca moje ciało w bok. Upadam na jakiś twardy przedmiot, czując przy tym paraliżujący ból. Staram się podnieść, lecz nie potrafię wykonać pojedynczego ruchu. W dodatku tuż przed moimi oczyma wykwita wieniec czerwono-pomarańczowych płomieni. Na daremno próbuję złapać oddech i uświadomić sobie, co tak naprawdę się dzieje.
Spokojnie, Darcy… jedziesz autobusem w kierunku szkoły jak każdego ranka. Przynajmniej powinnaś, ponieważ to, co widzisz, znacznie różni się od tego, co przyszło ci oglądać na co dzień.
Niezdarnie odgarniam włosy z czoła, czując unoszący się w powietrzu duszący, nieprzyjemny zapach. Jestem dziwnie otępiała, jakby zahipnotyzowana dopóki nie dociera do mnie, że lada chwila zostanę śmiertelnie poparzona. Jakimś cudem udaje mi się obrócić na brzuch i wczołgać pod siedzenie, odnaleźć bezpieczne centymetry. Mam wrażenie, że jedynie zasnęłam na krótką chwilę, że lada moment obudzę się zlana potem, lecz szczęśliwa z powodu przerwania strasznej mary. Kilkakrotnie mrużę powieki, jednak nic nie ulega zmianie na lepsze – wręcz przeciwnie. Wszystko dzieje się nienaturalnie szybko. Ludzie panikują. Każdy, pogrążony w dzikim szale, wymachuje rękami, wrzeszczy wniebogłosy a ostatecznie opada z sił. Każdy oprócz mnie. Trzęsę się, jakby było mi zimno, choć w pojeździe panuje piekielnie wysoka temperatura. Pragnę krzyczeć, lecz w gardle więźnie mi niewypowiedziana modlitwa o ratunek. Zaciskam więc zęby z całych sił, kiedy ogień rozpoczyna swój przerażający taniec. Wiruje wśród powybijanych okien, pustych siedzeń, nieprzytomnych ciał, mieni się barwami, które przywodzą mi na myśl pewną jesień spędzoną razem z ojcem w Kanadzie, kiedy zabrał mnie i Melanie do Parku La Mauricie – jeszcze nigdy nie widziałam liści tak pięknie przyozdobionych odcieniami złota, brązu i czerwieni. Kolorowe liście wyrastają teraz niebezpiecznie blisko moich oczu. To boli, jednak nie potrafię wstać, uciec, udaje mi się jedynie wydobyć długo tłamszony wrzask. Odgłos ten pokrywa się z innym wrzaskiem – bardzo szybko rozpoznaję jego właścicielkę.
– Mel! – krzyczę, by zaraz potem nabrać do płuc duszącego dymu i zacząć kaszleć. – Melanie! – powtarzam resztkami sił, lecz nie otrzymuję odpowiedzi.
Wokół panuje nieskończony jazgot. Mam wrażenie, że tylko bezgraniczna cisza pozwoli mi pozbierać myśli i podjąć racjonalną decyzję. Póki co muszę działać pod wpływem chwili. Moje oczy zasnuwają się mgłą, wiem więc, że nie wytrzymam zbyt długo i lada moment stracę przytomność, dlatego czym prędzej wydostaję się spod siedzenia, tym samym poszerzając zasięg swoich poszukiwań.
– Darcy – szepcze zachrypły, słaby głos mojej siostry.
Wołam jeszcze kilkakrotnie, dopóki nie docieram do jej ciała, a w zasadzie miazgi przygniecionej ogromnym kawałem blachy. Ten widok napawa mnie przerażeniem. Próbuję artykułować poszczególne wyrazy, dodać jej otuchy, wykonywać niezrozumiałe gesty, szczególnie, gdy zdaję sobie sprawę, że Mel przestała oddychać. Jednak nie jestem niezniszczalna. Szybko opadam na kolana, niezdarnie ciągnąc dziewczynę za rękę z nadzieją, że uda mi się wydostać ją spod sterty metalu. Nie potrafię myśleć o zasadach pierwszej pomocy, kiedy tuż obok umiera moja siostra.
– Obudź się! – wrzeszczę rozpaczliwie, nie umiejąc złapać oddechu, nie umiejąc otworzyć piekących oczu, gdy niespodziewanie czuję silne uderzenie w plecy.
Cios zwala mnie z nóg. Padam prosto na nagrzany, przewrócony fotel, lecz kiedy staram się uciec od płomieni, mój organizm powoli daje mi do zrozumienia, że nie może dalej walczyć. Toczę więc bitwę o ostatnią dawkę tlenu, dopóki nie odpływam do nieznanej, ciemnej krainy, nie wiedząc, co czeka mnie po tym, jak ponownie rozewrę powieki.
Nie wiem, ile czasu mija, zanim udaje mi się wrócić do rzeczywistości. Wciąż przerażona, zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się wydarzyło. Nieznośny umysł podsuwa mi coraz to bardziej drastyczne obrazy. Zmiażdżone części ciała obcych ludzi, ogłuszający wybuch, ogień, czyjeś urywane wrzaski. Istny chaos. Chaos przerażających wspomnień przewijających się przez moją pamięć i paraliżujący ból promieniujący od stóp aż do głowy. Krzyczę, za wszelką cenę próbując zagłuszyć własne myśli bombardujące mnie z każdej strony. Gardło płonie żywym ogniem.
– Gdzie jest Mel?! – udaje mi się wreszcie wydusić.
– Ci… spokojnie, to ci pomoże – odzywa się jakiś nieznany, kobiecy, całkowicie ignorujący moje wcześniejsze pytanie głos najprawdopodobniej należący do jednej z pielęgniarek,
Czuję jej zimne, szorstkie palce na swojej skórze, a następnie krótkie ukłucie, ostrze wbijające się w ramię. To, że znajduję się w szpitalu, nie ulega więc żadnej wątpliwości. Zapewne jakimś cudem wydostano mnie z piekła i przywleczono tutaj. Tylko dlaczego wciąż odnoszę wrażenie, że wcale nie jestem bezpieczna, że lada chwila ktoś zada mi definitywny cios, po którym rozpadnę się na tysiąc drobnych kawałków?   
– Gdzie jest Mel? – powtarzam, lecz również tym razem nie doczekuję się konkretnej odpowiedzi.
– Porozmawiamy o niej za chwilę.
Ku mojemu zaskoczeniu wcale nie widzę rażącego blasku jarzeniówek. Początkowo wydaje mi się, że jest noc, a w pomieszczeniu ktoś zgasił światło, lecz później dostrzegam nieprawidłowość tego zjawiska. Wokół mnie nie ma ani jednej lampy, nie zauważam nawet cieni przedmiotów, choć mrugam kilkakrotnie. Zupełnie tak, jakbym została pochłonięta przez czarną dziurę, znajdowała się w środku nieskończonej pustki.
– Darcy? – mówi tamta ponownie.                                                              
– Co się ze mną stało?!  – wykrzykuję nagle, nie wytrzymując przerażenia ciemnością panującą w pokoju.
– Zdarzył się wypadek.
Oddycham głęboko, ciężko, kiedy zdaję sobie sprawę, że wcześniejsze wizje to nie efekt mojej wybujałej wyobraźni, tylko czysta prawda.
– Co się ze mną stało? – ponawiam pytanie, tym razem dużo spokojniej.
Trzęsę się ze strachu, ze zdenerwowania. Boję się tego, że moja ślepota to nie tylko krótkotrwały stan, lecz poważne uszkodzenie. I choć mam ochotę zacząć panikować, nie robię nic w tym kierunku. Zwyczajnie leżę na łóżku, całkowicie nieruchomo, nieustannie mrużąc powieki z nadzieją, że lada chwila znów ujrzę znajome barwy i cienie.
– Straciłaś wzrok – oznajmia kobieta.
A jej wypowiedź to definitywny wyrok, kara śmierci dla kogoś, kto od niepamiętnych czasów zachwycał się barwami bezchmurnego nieba, uwielbiał przyglądać się przechodniom czy podziwiać grację, z jaką tancerze wykonywali swoje układy. Wszystko, co kiedyś stanowiło podstawową część mojego życia, w jednym momencie dobiega końca. Ta świadomość czyni mnie bezsilną, całkowicie bezradną. Jedyne, co potrafię zrobić, to wybuchnąć płaczem. A wraz ze łzami nadchodzi również złość, a raczej coś na wzór wściekłości, niezdolności do pogodzenia się z obecnym stanem rzeczy.
Nie mogę krzyczeć, powtarzam sobie, nie mogę.
– A Mel? Czy ona… żyje? – bełkoczę po chwili niewyraźnie, pragnąc jak najprędzej zmierzyć się z okrutną prawdą.
Niestety, przerażająca cisza, jaka zalega między nami, sprawia, że nie mam już żadnych wątpliwości co do wiadomości o śmierci mojej siostry. Niespodziewanie odnoszę wrażenie, że znajduję się w niebezpieczeństwie. Grunt usuwa się spod moich nóg, a jedyne, co uchroni mnie przed ostateczną zagładą, to ucieczka. Dlatego nie czekam ani chwili dłużej, zrywam ze swojego ciała wszystkie kabelki i zaczynam pędzić przed siebie.
– Melanie! Mel, odezwij się! – krzyczę, obijając się o ściany pomieszczenia. – Co oni ci zrobili?! – Błądzę rękami w poszukiwaniu ciała siostry.
Nie potrafię się uspokoić. Pozbawiona zmysłu wzroku, podejrzewam pielęgniarkę o bycie zimną morderczynią. Wpadam w panikę i dopiero głos mamy, najprawdopodobniej przebywającej w pokoju od dłuższego czasu, pozwala mi na powrót do rzeczywistości. 
– Darcy, skarbie… – mówi, lecz jej wypowiedź urywa się nagle, ustępując miejsca żałosnemu jękowi. – Ona nie żyje – wydusza z siebie ostatecznie.
A ja, gdy wreszcie uświadamiam sobie, co tak naprawdę usłyszałam, po prostu zastygam w bezruchu i pozwalam łzom swobodnie wylewać się z kącików moich oczu. Jednak słona ciecz, zamiast spływać swobodnie po policzkach, drąży wąskie kanaliki na powierzchni całej twarzy i zostaje wchłonięta przez starannie owinięty wokół materiał. Zdziwiona tym zjawiskiem, nerwowo dotykam swojej skóry, a w zasadzie przykrywających ją bandaży i nieoczekiwanie przyznaję, że z dawniej gładkich warstw pozostała tylko nierówna opuchlizna.
– Jestem potworem! – wykrzykuję.
A później po raz kolejny dociera do mnie, że już nie mam siostry.
Uczepiona pomiędzy własnym kalectwem a stratą ukochanej osoby, potrafię jedynie powstrzymywać szloch, który prędzej czy później i tak wypływa z mojego wnętrza, tyle tylko, że w znacznie brutalniejszej postaci. Jęczę i wiję się po podłodze niczym dzikie zwierzę posiadające tylko instynkt. W końcu żadne emocje nie są w stanie wyrazić tego, co właśnie przeżywam. Nie wiem, ile czasu mija, zanim ostatecznie się uspokajam. Pielęgniarka prowadzi mnie z powrotem do łóżka i podłącza do specjalistycznej aparatury, a mama zwyczajnie odchodzi. Słyszę jej kroki równie dokładnie jak krople deszczu obijające się o szyby. Mam wrażenie, że wszystkie zmysły z wyjątkiem wzroku odbieram teraz dwa razy wyraźniej. 
Odwracam się w kierunku okna, przygryzając kciuk niczym małe dziecko i zwyczajnie zasypiam, czekając na pojawienie się pierwszych koszmarów. Jednak zamiast nich nadchodzi nicość, w której trwam przez dłuższy czas, przewracając się z boku na bok. Czuję, że stopniowo tracę poczucie czasu. Nie mam pojęcia, czy wzeszło już słońce, czy na niebie wciąż widnieje księżyc. Choć tak czy inaczej nie jestem w stanie się o tym przekonać, kładę nogi na posadzce i momentalnie drętwieję w zetknięciu z zimnem kafelek, a drobne włoski pokrywające moją skórę stają dęba. Nie wytrzymam w bezczynności ani chwili dłużej, wiercąc się w łóżku, usilnie próbując nabierać powietrza do płuc, cały czas wierząc, że lada moment znów znajdę się w środku płonącego autobusu. Nieśmiało idę przed siebie, nawet jeśli krótki spacer po szpitalu ma skończyć się złamanym nosem czy licznymi upadkami. Delikatnie błądzę palcami po ścianie, uważnie badając jej chropowatą powierzchnię i dziękując w duchu, że jest o niebo bezpieczniejsza od moich wyobrażeń. gdy nagle zdaję sobie sprawę, że nie pamiętam, kiedy ostatnio brałam prysznic. Być może minęło już kilka dni od wypadku, a ja długo nie odzyskiwałam przytomności. Ta świadomość sprawia, że czym prędzej pragnę skierować się do łazienki. Przyspieszam więc i nieco śmielej przemierzam kolejne centymetry, lecz potykam się o nieznany przedmiot leżący na podłodze i padam jak długa. Zaraz potem zupełnie niespodziewanie czuję, jak coś ciężkiego uderza o moją głowę.
– Au! – jęczę cicho, domyślając się, że właśnie zostałam zaatakowana przez stojak na kroplówkę lub inną metalową rurę.
Zdenerwowana faktem, że nie jestem w stanie samodzielnie się poruszać, niezdarnie opieram dłonie o podłogę i próbuję wstać. Jednak kiedy czuję pod sobą grunt, doświadczam prawdziwego bezpieczeństwa. Dociera do mnie, że wcale nie chcę się podnosić. Tak czy inaczej wszystko, o czym marzyłam, rozpadło się na drobne kawałeczki. Studia na uniwersytecie w Bath, taniec, długo wyczekiwane wczasy na Teneryfie… cholera, straciłam wzrok, straciłam siostrę. Mogę tutaj tkwić z dala od rzeczywistości, nigdy nieprzygotowana na powrót do normalnego życia.
– Jeżeli chcesz iść do toalety, to znajdziesz ją po prawej stronie korytarza. A jeśli zamierzasz urządzać wycieczki po szpitalu, lepiej zrób to rano, a teraz wróć do łóżka – odzywa się nieznany mi, damski głos, najprawdopodobniej należący do młodej dziewczyny, może nawet będącej w moim wieku.
– Dziękuję – mruczę pod nosem niewyraźnie, kiedy rozlega się donośny dźwięk czyichś kroków.
– Co tu się stało? Z kim rozmawiałaś? Wracaj do łóżka! – pyta ktoś, najwyraźniej pielęgniarka, po czym podnosi z podłogi przedmiot, którym zostałam zaatakowana.
– Ja… nie wiem… – bełkoczę, całkowicie zdezorientowana.
Jak to „z kim rozmawiałam”?! Przecież nie jestem nienormalna, dokładnie słyszałam wypowiedź nieznajomej. Tylko dlaczego obecnie nie potrafię wyczuć innych śladów jej obecności? Już dawno nie czułam tak przerażającej bezradności - gdyby ktoś zapragnął, z łatwością uczyniłby zamęt w moim umyśle, wmówił niestworzone rzeczy, a następnie uznał za wariatkę. Choć wiem, że to bardzo daleko idący wniosek, mam wrażenie, że obecnie dążę do zupełnego postradania zmysłów.
– Czego tu szukałaś o tak późnej porze? – zagaja pracownica szpitala swoim niskim, chropowatym głosem, a następnie odchrząkuje.
– Chciałam wziąć prysznic – odpowiadam.
– Przykro mi, ale twoje oparzenia są zbyt rozległe, byś tak po prostu je moczyła. Ufam, że jesteś na tyle rozsądna, by nie zrobić niczego głupiego, dlatego zaprowadzę cię do łazienki, odłączę od kroplówki, a później zmienię opatrunek. A na porządną kąpiel będziesz musiała jeszcze troszkę zaczekać – dodaje, a następnie chwyta mnie za nadgarstek i wykonuje jeden, krótki ruch, dzięki któremu ciekła substancja przestaje wpływać do moich żył.
– Przepraszam, nie znam się na medycznych sprawach. Z resztą sobie poradzę, wiem, gdzie iść – oznajmiam i zaczynam nieśmiało maszerować do przodu, wolno stawiając kroki, rzecz jasna z zamiarem całkowitego zignorowania poleceń pracownicy.
Przez chwilę wydaje mi się, że czuję na sobie wzrok kobiety, ale bardzo szybko odkładam tę myśl na bok. Niestety nie jestem w stanie rozgraniczyć moich wyobrażeń od rzeczywistości. Kiedy wreszcie docieram do toalety, momentalnie próbuję zdjąć drażniące bandaże pokrywające niemal całą powierzchnię mojego ciała, niestety wraz z nim odrywając poszczególne płaty skóry. Mierzę się z bólem tysiąc razy silniejszym, lecz łudząco podobnym do odklejania plastra. Po zdjęciu spodni znów odnoszę wrażenie, że pewien nieznany osobnik właśnie przyłożył do mojego uda płonącą pochodnię. Dlatego też nie czekam ani chwili dłużej, szybko odnajduję kran, odkręcam go i wkładam nogę pod bieżącą wodę. Efekt jest wręcz przeciwny do zamierzonego. Wszechmocny ogień ogarnia mnie od środka, dociera do pojedynczych tkanek, przez co mogę jedynie upaść na ziemię i zacząć krzyczeć. Na szczęście do pokoju szybko wpada pielęgniarka, z powrotem podłącza mnie do kroplówki, a następnie czeka, aż się uspokoję. Daremnie, ponieważ mój wrzask szybko przeradza się w płacz, zapewne ku jej niezadowoleniu.
– Ostrzegałam cię…  – szepcze kobieta.
Najwyraźniej próbuje odgrywać rolę pocieszycielki i oskarżycielki jednocześnie.
 – Wie… wiem… po prostu nie mogłam już dłużej tego wytrzymać. Chciałam zrobić coś zupełnie sama, bez… bez niczyjej pomocy – odzywam się nieskładnie, spoglądając na pielęgniarkę niewidomymi oczyma.
­– Spokojnie, przyzwyczaisz się. Przed tobą jeszcze długa droga, ale zapewniam cię – bez wzroku również można żyć – dodaje, a ja momentalnie pragnę przelać na nią całą złość.
Nikogo nie prosiłam o tamten wypadek. Chciałam zwyczajnie dotrzeć do szkoły, tak jak każdego innego dnia. Pragnęłam pokłócić się z Rogerem, oszukiwać na teście u pani Winchester, a później z impetem wybiec z tamtego okropnego budynku i pognać na lekcje tańca. Poprosić Melanie o ugotowanie obiadu w zamian za pomoc w zadaniu z matematyki, obejrzeć po raz setny ten sam odcinek „Pan wzywał, Milordzie”, stoczyć z mamą zaciętą walkę o pilota, by ostatecznie położyć się spać o nienaturalnie późnej porze.
 Wbrew pozorom uwielbiałam swoje nudne życie, a teraz żadnymi słowami nie potrafię wyrazić, jak bardzo za nim tęsknię. Odebrano mi wszystko, co niegdyś mnie definiowało, wrzucono na głęboką wodę i kazano utrzymać się na jej powierzchni przy nieposiadaniu umiejętności pływania.
Do sali zostaję przywieziona na wózku inwalidzkim, następnie położona na łóżku i ponownie opatrzona. Jęczę z bólu, kiedy kobieta zmienia mi resztę bandaży, wdychając przez nozdrza nieprzyjemny zapach otwartych ran. Jestem niczym więcej niż żywym mięsem. Wymęczonym, spalonym, obrzydliwym mięsem.
Nie wiem, jak długo nie wykonuję nawet pojedynczego ruchu. Słyszę pielęgniarki czy lekarzy przechodzących obok mojego posłania i, choć chcę zasypać ich dziesiątkami pytań, nie odzywam się ani słowem, zbyt przerażona prawdopodobnymi odpowiedziami. Zapewne jeszcze przez jakiś czas trwałabym w błogim stanie wegetacji, gdyby nie ten sam głos, który usłyszałam dzisiaj w nocy.
– Wiem, co czujesz, młoda. Też przez to przechodziłam.
– Odejdź – proszę cicho, niezmiernie zirytowana ponownym pojawieniem się nieznajomej, która ostatnio przysporzyła mi tak wielu kłopotów.
– Spokojnie, nie nerwowo. Przyszłam tutaj, żeby ci pomóc, a ty się tak odpłacasz?
– Może najpierw raczysz mnie poinformować, kim w ogóle jesteś?! Pojawiasz się ni stąd, ni zowąd, a później niespodziewanie znikasz – mówię twardo ze świadomością, że najprawdopodobniej brzmię jak wariatka.

– Wybacz, nie chciałam wchodzić w drogę pracownikom. A co do twojego pytania, to nazywam się Greta Tailor i mieszkam tutaj od… jakichś dwudziestu lat.  

Coitus

Uwaga! To, co za chwilę przeczytacie, może poważnie zachwiać waszym światopoglądem i zrobić wam wodę z mózgu, jak zresztą całe opowiadanie, które tutaj publikuję. Ale czasem warto podjąć ryzyko, czyż nie?
Na początku chciałam napisać tu tylko jedno zdanie w stylu: "człowieka poznaje się po małym palcu u nogi", lecz ostatecznie stwierdziłam, że weźmiecie mnie za świruskę, więc postanowiłam nieco rozbudować moją wypowiedź. 
Może zacznę od tego, że jestem optymistyczną pesymistką. Tak, dobrze przeczytaliście. Na ogół widzę świat w odcieniach szarości, kocham refleksje nad sensem istnienia i miewam kryzysy egzystencjalne. Jednak dość często zdarza się, że jedna z moich przyjaciółek przychodzi do mnie po radę. Wtedy potrafię doszukać się pozytywów nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Na ogół bardzo lubię słuchać, mam też duże pokłady cierpliwości, dlatego marzę o zostaniu psychologiem (choć wiem, że w naszym pięknym kraju najprawdopodobniej i tak skończę w McDonald's lub wyjadę do Irlandii, gdzie poznam przystojnego, rudego Irlandczyka i będę z nim miała kochane, rude, polsko-irlandzkie dziecko). 
Mój charakter zmienia się jak pogoda w Anglii - czasem cztery razy w ciągu godziny. Na szczęście w większości przypadków umiem się opanować. Na ogół jestem uśmiechniętą osóbką ze spaczonym poczuciem humoru, którego nikt nie rozumie (nawet ja), a wszyscy i tak się śmieją. Mam syndrom dwulatka - pytam się dosłownie o każdą drobnostkę, co często bywa niesamowicie irytujące. Jednak nic tak nie uspokaja, jak upewnienie się, że dobrze wykonuję powierzone mi zadanie. 
Lubię się uczyć i jednocześnie narzekać przez to na brak czasu. Dobra, ja w ogóle kocham narzekać. Na pogodę, niewyspanie i ból kręgosłupa. Starość nie radość. W listopadzie kończę osiemnaście lat.  Wylądowałam na profilu biologiczno-chemicznym, ogarnięta wielką miłością do chemii i namiętną nienawiścią do biologii, marząca o studiach w Anglii na kierunku kryminalistycznym, co oczywiście jest marzeniem nierealnym, o ile pragnę prowadzić w miarę godziwe życie (ale ze mnie niepoprawna marzycielka, nie przejmujcie się). 
Nie cierpię przebywania w tłumie ludzi. Krótko mówiąc - dobrze czuję się jedynie w gronie bliskich przyjaciół lub w towarzystwie samej siebie. Gdyby ktoś mnie zapytał, czego najbardziej się boję, odpowiedziałabym, że os i oglądania czyjejś śmierci. To drugie wiąże się przede wszystkim z bezradnością. Lubię wszystko kontrolować, a nienawidzę bezradności i biernego oglądania cierpienia drugiej osoby. 
Moja orientacja w terenie jest zerowa. Potrafię zgubić się nawet na wsi, na której mieszkam od urodzenia. Jednak mimo to przepadam za nocnymi spacerami w miejsca, gdzie nie ma żywej duszy ani światła. Ze względu na podobne zamiłowanie do adrenaliny, kocham horrory. Niestety, gdybym została bohaterką jednego z nich, najprawdopodobniej zginęłabym na wstępie. Mam dwie lewe ręce i dwie lewe nogi (wiem, że tak się nie mówi, ale nie mogłam znaleźć odpowiedniejszego określenia).W mojej byłej podstawówce krąży pogłoska, że tylko ja potrafię złamać nogę, stojąc w miejscu (tak naprawdę to biegałam w tamtym momencie, ale niech już będzie). 
Co do zainteresowań, od zawsze kochałam czytać, jednak jestem niesamowicie wybredna jeśli chodzi o książki. Jeszcze dwa lata temu sięgałam tylko po obyczajówki i powieści psychologiczne. Obecnie przerzuciłam się na antyutopie. Na szczęście słucham każdego rodzaju muzyki. Wstyd mi za to, ale czasem nawet cukierkowego popu (jednak tylko wtedy, gdy uczę się matematyki. Trzeba coś zrobić, żeby nie stracić zdrowych zmysłów, prawda?). 
Nie lubię podróżować. Przywiązuję się do miejsc i ludzi, które znam, dlatego każda zmiana otoczenia to dodatkowy stres. Moi przyjaciele i rodzina wiele dla mnie znaczą. Kocham spędzać czas w ich towarzystwie - wtedy mogę być naprawdę sobą. 
Bloguję od siódmego roku życia. Wolicie nie oglądać moich początków, uwierzcie na słowo. 
Wiem, że najprawdopodobniej nie będziecie tego wszystkiego czytać, dlatego zachęcam was do poznawania mnie poprzez opowiadanie, które publikuję na blogu.

O opowiadaniu

Darcy wiodła z pozoru spokojne życie. Mieszkając na przedmieściach Londynu, realizowała swoją pasję, wiecznie przekomarzała się z mamą, a wolny czas spędzała na oglądaniu "Pan wzywał milordzie". Jednak każda sielanka prędzej czy później dobiega końca. Wystarczyła chwila, krótki moment, by wszystko wywróciło się do góry nogami.
Nadszedł 7 lipca 2005 roku. A wraz z nim atak terrorystyczny na autobus, którym podróżowała wraz z siostrą, Melanie. Siła uderzenia sprawiła, że młodsza o piętnaście minut dziewczyna zmarła na miejscu, przygnieciona kawałem blachy dawniej będącym częścią autobusu. Jednak oczom Darcy nie było dane oglądać dalszego ciągu tej piekielnej maskarady. Straciła wzrok, dodatkowo musząc zmierzyć się z rozległymi oparzeniami pokrywającymi niemal całe ciało. Ale to nie aspekt fizyczny stał się najbardziej szokującym rezultatem wypadku, lecz osoba Grety Tailor - tajemniczej istoty, której pojawienie się całkowicie zmienia światopogląd Darcy.

Na podstawie źródeł: KLIK